Studenckie wakacje z Kaddafim
2011-09-07 14:46:13Amerykański student nie miał nic do roboty w wakacje, więc postanowił dołączyć do libijskich partyzantów walczących z reżimem Muammara Kaddafiego.
Pamiętacie jeszcze czasy szkolne, gdy pierwszym zadaniem na przedmiotach z języków obcych było napisanie wypracowania pod tytułem "Jak spędziłem swoje wakacje?". Wszyscy szczerze tego nienawidziliśmy, bo nigdy nie było o czym napisać. Chris Jeon, 21-letni student matematyki z uniwersytetu UCLA w Los Angeles, nie będzie miał tego problemu. Pewnego sierpniowego dnia obudził się i doszedł do wniosku, że od dłuższego czasu nie zajmuje się niczym poza żarciem hamburgerów i leżeniem na plaży. Postanowił coś z tym zrobić. - Zbliżał się koniec moich wakacji i pomyślałem, że to byłoby naprawdę spoko, gdybym dołączył do powstańców. To w tej chwili jedyna prawdziwa rewolucja, jaka ma miejsce na świecie, więc warto tu być - motywuje swoje postępowanie Jeon.
Student szybko przekuł w czyn swoją odważną, ale też porażającą prostotą pojmowania świata decyzję. Wykupił bilet w jedną stronę z Los Angeles do Kairu, następnie pojechał pociągiem do Aleksandrii, aby stamtąd dostać się autobusem do Benghazi - stolicy rebelii na wschodzie Libii. Tam powstańcy wzięli go na stopa w kierunku Trypolisu. Po 400-kilometrowej przejażdżce w towarzystwie nowych kumpli wzdłuż pustynnego krajobrazu znalazł się w miejscowości An Nawfaliyah.
- Jak się z tego strzela? - zapytał Jeon brodatego rebelianta, gdy ten dał mu do ręki kałasznikowa. Gdy Libijczyk pokazał mu w karabinie cyngiel i go odbezpieczył, amerykański student z radością wystrzelił w powietrze dwie krótkie serie. - Chcę walczyć w Syrcie! - pokazywał powstańcom na migi i kierował swój palec na Zachód - w kierunku miasta, gdzie urodził się Muammar Kaddafi. Do tej pory nie wie, czy partyzanci rozumieją, co do nich mówi. - Komunikacja między nami jest bardzo utrudniona. Nie znam ani słowa po arabsku - Jeon przyznaje się z rozbrajającą szczerością. Mimo to, Libijczycy bez kłopotu przyjęli do swojego grona gościa, który zanim wróci tej jesieni do swoich logarytmów, zapragnął zostać zawodowym rewolucjonistą.
Już samo to, jak Jeon ubrał się na wojnę, jest dość komiczne. Przypomina raczej kogoś, kto przed chwilą zrobił sobie przerwę w surfowaniu - nosi niebieską koszykarską koszulkę z napisem "Los Angeles" i numerem 44. Resztę uniformu zdobył już w boju - do tej pory doczekał się spodni moro, szarej kefiji, okularów ochronnych oraz naszyjnika z pociskiem zdobiącego jego klatkę piersiową. Do pełni tego obrazu dochodzi rosyjski shotgun. - Libijczycy traktują mnie trochę jak maskotkę. Nadali mi nawet nowe imię Ahmed El Maghrabi Saidi Barga, będące miksem nazw lokalnych plemion. Za każdym razem, kiedy je wymawiam, leją w gacie ze śmiechu - mówi Jeon.
Jak mu się żyje w Libii? Pod tym względem nie ma niespodzianek. - Nocuję pod gołym niebiem albo u tubylców. Zobaczyłem też jak na razie mnóstwo ciekawych rzeczy. Jeon nie był w Trypolisie, kiedy go wyzwalano, ale chwali się materiałem nakręconym podczas oblężenia An Nawfiliyah. Prawdziwym problemem będzie dla niego powrót. - Nie kupiłem biletu w dwie strony, bo nie chciałem stracić 800 dolców na wypadek, gdyby mnie porwano lub uwięziono.
A co o tym wszystkim sądzi jego rodzina? - Eee, nikt nie wie, że tu jestem. Powiedziałem im, że jadę gdzie indziej i tak naprawdę tylko paru moich ziomków w LA zna prawdę. Cokolwiek się stanie, nie mówcie o tym moim rodzicom. Zabiją mnie, kiedy się dowiedzą.
Niezłe wakacje, co nie?
JUR/thenational.ae