Lwów - raj utracony czy miasto demoludów?
2008-08-18 13:36:34Oddalona zaledwie 80 kilometrów od wschodniej granicy Polski milionowa ukraińska metropolia to miasto, w którym 30-centymetrowe dziury są chlebem powszednim, alkohol można pić pod miejskim ratuszem, a do każdej zakupionej butelki wódki ekspedientki dodają plastikowe kubki gratis.
Pociąg relacji Wrocław-Przemyśl. Pospieszny żółw. Większość podróżnych wraca z Krakowa na wschód - do Polski B.
Przemek ma 21 lat. Mieszka w Przemyślu, do stolicy Małopolski jeździ na balety.
- Na moim najlepszym przemycie zarobiłem w jedną noc 1200 zł. To było cztery lata temu. Na jednym kartonie papierosów mieliśmy przebitkę 20 zł - opowiada - Dobrze wiedzieliśmy, którego celnika trzeba przepłacić. Ukraińcom wciskaliśmy grosze, po 2 dolce, po 5. Oni wtedy zarabiali po 100 dolarów na miesiąc.
Nie każdy nadaje się na przemytnika.
- Ja się nie pierdolę - tłumaczy Przemek - W tym fachu trzeba mieć żelazne nerwy, być dobrym aktorem. Ja się przez to wszystko nabawiłem nerwicy. Mam 21 lat i mi się ręce trzęsą.
„Mrówki to u nas źle nie żyją..."
Przemyśl leży 10 kilometrów od przejścia granicznego Medyka-Szeginia. Całe miasto utrzymywało się z przemytu. Przed wejściem Polski do strefy Schengen nikt tu nie chciał legalnie pracować. Przemek miał możliwość pracy w firmie ochroniarskiej. Za 3,5 zł na godzinę.
- A na przemycie zarabiałem po 1000 zł za noc. To była żyła złota. Ludzie sobie chaty z basenami budowali. Nie tylko Polacy, Ukraińcy też.
Teraz przemyt nie ma już sensu. Wschodnia granica Polski jest jednocześnie wschodnią granicą Unii Europejskiej. Wzmocniono kontrole na granicach. Najbardziej skorumpowani celnicy poszli siedzieć. Teraz są nowi. Nie chcą brać łapówek, bo się boją. Zaostrzono kary za korupcję.
- Ale ci najbiedniejsi Przemyślanie wciąż coś przemycają - tłumaczy Przemek. Co miesiąc wyrabiają nowe paszporty, bo brakuje im miejsca na pieczątki. Nawet jak przeniosą legalnie - litr alkoholu i karton fajek, to swoje zarobią. Mrówki to u nas źle nie żyją.
Policjant mandatu nie wypisze
Do Lwowa prowadzi wąska asfaltowa droga, która na odcinku 10 kilometrów jest zwykłą szosą.
Miasto jest piękne. Zabytkowe kamieniczki, cmentarz Łyczakowski, a w centrum wielki pomnik Adama Mickiewicza.
Uliczny bruk pamięta czasy przedwojenne. Drogi nie były remontowane od wojny. 30-centymetrowe dziury czy szyny tramwajowe wystające kilkanaście centymetrów ponad poziom drogi to tutaj chleb powszedni. Auta poruszają się z prędkością 10 kilometrów na godzinę.
Ale pomimo nieciekawej infrastutruktury, we Lwowie nie ma korków. Samochodów jest mało. Biedacy poruszają się starymi ładami, bogacze - mercedesami i BMW. Klasy średniej nie ma na Ukrainie.
Wszyscy we Lwowie piją. Młodzi zbierają się na rynku, siadają pod zabytkowymi fontannami i przy wtórze chichotów konsumują swoje piwa. Wódki publicznie pić nie można. Przynajmniej teoretycznie. Do każdej zakupionej butelki wódki ekspedientka podaje plastikowe kubeczki.
- Ty myślisz, że to jest Polska? - pyta się mnie retorycznie Oleg, student lwowskiej Akademii Medycznej - Że tu są mandaty? Policjant mówi Ci tylko „50 hrywien" (25 zł). Kwitka to on Ci raczej nie wypisze - dodaje.
„Tu się nikt nie nosi tak jak wy"
Hotel „Turist" na lwowskim Nowym Świecie. Willowa dzielnica przypomina wrocławskie Krzyki. Wielki betonowy ośmiopiętrowy blok wygląda jak wilk wśród owieczek. W środku jest recepcja wyłożona marmurem i lekko zawiany recepcjonista. Na górze, balkony zaściela kilkucentymetrowa warstwa ptasiej kupy wymieszana z gołębimi piórami. Za dwuosobowy pokój płaci się 140 hrywien (70zł). Goście sami sprzątają swoje „apartamenty"; ciepła woda jest tylko między 6 a 9 rano i 18 a 21. Meble pamiętają lata 70.
Nieopodal jest pętla tramwaju numer 2. Stare wagony przypominają zabytkowe wrocławskie tramwaje „Jaś i Małgosia".
Bilety kupuje się wewnątrz pojazdu. Studenckie kosztują 35 kopiejek (20groszy). Sprzedaje je zazwyczaj starsza, gruba bileterka.
Czy mam wypisane na czole, że jestem Polką? Czy dziwnie wyglądam? Kontroler, który wsiada do tramwaju, od razu podchodzi do mnie.
- Bileciki do kontroli - mówi po polsku.
Pytam się o to Olega. Czemu wszyscy wiedzą, że jestem Polką? Czy coś jest ze mną nie tak?
- Popatrz jak wyglądają nasze dziewczyny - tłumaczy mój ukraiński znajomy. Rzeczywiście, wszyscy we Lwowie ubierają się mniej więcej tak, jak w Polsce na przełomie lat '80 i '90, gdy szczytem mody były ortalionowe dresy z NRD. Dziewczyny noszą minispódniczki i szpilki w krzykliwych kolorach, podróby Dolce&gabbana i Prady, które można kupić na każdym targu.
- Tu się nikt tak nie nosi, jak wy - podsumowuje Oleg.
Patrzę krytycznie na swoje dżinsy.
Deportacja
Rano, oprócz gruchających gołębi, budzi mnie energiczne pukanie do drzwi. Zaspana otwieram. Za progiem stoi para Ukraińców. On ma jakies 40 lat, ona jest kilka lat młodsza. Przepraszają za najście. Szukają tłumacza.
Olga jest pracownikiem naukowym, wyjechała na wymianę do Hiszpanii. Polscy celnicy deportowali ją z granicy. Nie mówi ani po polsku, ani po angielsku. Pomagam jej napisać podanie o anulowanie deportacji.
Mamy dość, chcemy wracać do Polski. Na dworcu łapiemy marszrutkę, rodzaj busika, który zatrzymuje się na żądanie. We Lwowie jest 37 stopni w cieniu. Spocone pakujemy swoje walizki do bagażnika.
Okna w środku nie da się otworzyć. Jest tylko jedno okno dachowe, ale młoda Ukrainka każe je zamknąć.
Tłumaczy, że jej dziecko się przeziębi. Pot spływa z nas strumieniami.
Granicę polsko-ukraińską przekraczamy pieszo.
- Co to jest? - pyta się ukraińska celniczka świdrując wzrokiem moją walizkę.
- Walizka - odpowiadam zgodnie z prawdą.
- Ale co jest w środku? - jej oczy są pełne nienawiści. Mój paszport ogląda z niespotykaną dokładnością. Po 10 minutach wbija jednak pieczątkę. W strefie niczyjej, już za ukraińską kontrolą celną, widzę przemytnika. Wyjmuje ze skarpetek i spodni papierosy popakowane w foliowe woreczki.
Gdzie Rzym, gdzie Krym
Zachodnia część Ukrainy, którą Polacy nazywają Kresami, jest biedna i zacofana. Lwów, niegdyś jedno z najpiękniejszych Polskich miast, miasto artystów, naukowców i pisarzy, miasto, gdzie pochowano Marię Konopnicką i sławionego przez Mickiewicza Ordona, jest zaniedbaną metropolią. Nie ma tu miejskich szaletów, na całe centrum przypada jeden toi toi ustawiony pod Ratuszem. Ludzie sikają na ulicach.
Lwów to ogromny potencjał. Piękny rynek otoczony wąskimi ulicami. Zabytek mija się na każdym kroku. Bez większych problemów można się tu porozumieć po polsku. Obiad w restauracji to równowartość 10 zł. Papierosy kosztują mniej niż 3 zł, butelka wódki - mniej więcej tyle, co w Polsce paczka Marlboro.
Patrząc na Lwów, miałam wrażenie, że nie przeniosłam się tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Ludzie wyglądają, jakby przenieśli się z początku lat '90. Mężczyźni noszą szeleszczące dresy, łańcuchy, żelują włosy. Kobiety poruszają się po centrum w stroju odpowiednim tylko na plażę.
Czy Pomarańczowa Rewolucja była na Ukrainie odpowiednikiem naszego roku '89? Ile czasu minie, zanim Przemek, przemytnik z Przemyśla, przestanie mówić o Ukrainie inaczej niż „To jest dzicz"?
Małgorzata Kaczmar
(malgorzata.kaczmar@dlastudenta.pl)
Fot. Agnieszka Majer