Pomieszane z poplątanym...
2007-01-25 14:31:36Kto obserwował w ostatnich dniach polską scenę polityczną, zapewne kilka razy bardzo się zdziwił. Gorące debaty i mocne słowa w dyskusjach na tematy, które były delikatnie mówiąc błahe. Za to zupełnie pominięte kwestie, które są ważne dla polskiej racji stanu. Słowem - pomieszane z poplątanym...
Wojna o komisje, o tarczy ani słowa
W zeszłym tygodniu PiS boksowało się z Platformą Obywatelską w sprawie roszad na stanowiskach w Parlamencie Europejskim. PO, z racji mocnej pozycji we frakcji Europejskiej Partii Ludowej (EPL), ma prawo do obsadzenia swoim politykiem jednej z komisji PE. Kandydatem na stanowisko szefa komisji spraw zagranicznych był dotychczasowy wiceprzewodniczący parlamentu, Jacek Saryusz-Wolski. PO jednak wahała się, czy nie utargować więcej - pozostawić tej komisji w rękach dotychczasowego szefa, Niemca Elmara Broka, a samemu dalej przewodzić komisji budżetowej i wywalczyć kilka innych stanowisk w komisjach PE.
Politycy PiS zareagowali bardzo emocjonalnie na wahania PO. Padały słowa o naruszaniu konstytucyjnego porządku, odbieranu rządowi wyłącznego prawa do prowadzenia polityki zagranicznej i szkodzenie polskiej racji stanu. Wskazywano, że komisja budżetowa będzie miała w najbliższym czasie mniejsze znaczenie niż ta od spraw zagranicznych, zwłaszcza w okresie niepokojów związanych z surowcami energetycznymi i agresywną postawą Rosji na rynku gazu. Niedwuznacznie sugerowano też, że rozmowy lidera PO, Donalda Tuska, z niemiecką kanclerz i jednocześnie przewodniczącą CDU (partii bardzo wpływowej w EPL) Angelą Merkel w sprawie obsady parlamentarnych komisji, są dowodem szczególnej uległości szefa Platformy wobec Niemców. Już raz PiS użył wobec Tuska pałki niemieckiej (osławiona sprawa dziadka w Wehrmachcie podczas kampanii prezydenckiej w 2005 r.), teraz insynuacje ponowiono.
Ostatecznie, szefem komisji spraw zagranicznych został Jacek Saryusz-Wolski. Awantura jednak się odbyła, PiS i PO nawzajem posłały sobie cierpkie słowa. Słowem, pisowo-platformowego rytuału stało się zadość.
Tymczasem w ogniu politycznej walki niemal niezauważone przeszły informacje, że decyzja o budowie w Polsce elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej niedługo zapadnie i nasz kraj prawdopodobnie zostanie wciągnięty w ten system. To jest kwestia warta choćby najostrzejszej debaty. Przewodnictwo w tej czy innej komisji Parlamentu Europejskiego nie uczyni Polski potencjalnym celem terrorystów. Nie spowoduje zasadniczej zmiany w polityce Rosji wobec naszego kraju. Wreszcie, nie sprawi, że część polskiego terytorium zostanie de facto objęte statusem eksterytorialnym, a w razie użycia broni przeciwrakietowej konsekwencje poniosą Polacy. Tymczasem kto, prócz specjalistów, podjął ten temat? Osobiście, nie słyszałem. A decyzja o umieszczeniu w Polsce tarczy antyrakietowej bez dwóch zdań powinna zapaść po referendum. Tymczasem cała para polskiej polityki zagranicznej poszła w gwizdek targów o stanowiska parlamentarne...
Premier najwyższym sędzią?
W ubiegłym tygodniu pojawiła się też sprawa nowej prezydent Warszawy, Hanny Gronkiewicz-Waltz. Wedle potwierdzonych przez nią informacji, oświadczenie o wykonywanej przez jej męża działalności gospodarczej spłynęło do odpowiednich instytucji dwa dni po terminie.
I zaczęła się burza. Sam premier Jarosław Kaczyński oświaczył, że w sensie prawnym Gronkiewicz-Waltz straciła mandat i w Warszawie będą musiały się odbyć nowe wybory. Wtórował mu minister spraw wewnętrznych i administracji, Ludwik Dorn, który oświadczył wprost: - Hanna Gronkiewicz-Waltz nie jest już prezydentem Warszawy.
Po pierwsze, w demokratycznym państwie prawa decyzje o pozbawieniu kogoś mandatu podejmuje niezawisły sąd. Choćby się najważniejszym członkom władzy wykonawczej to nie podobało, głos premiera czy któregokolwiek z ministrów nie może być rozstrzygający. Po drugie, kiedy Lech Kaczyński obejmował stanowisko prezydenta stolicy, też okazało się, że spóźnił się z dostarczeniem odpowiednich dokumentów (dokładnie swojego PIT-u). I wtedy nikt - rząd, ministrowie, prezydent - nie krzyczeli, że potrzeba nowych wyborów, a Kaczyńskiego trzeba wyrzucić z gabinetu. Spokojnie dołączył brakujące papiery i sprawował władzę przez pełną kadencję.
Politycy PiS zaś w sprawie Gronkiewicz-Waltz zachowali się jak wojsko, któremu ktoś chwilowo odbił ważny odcinek frontu. Gdy tylko pojawiła się okazja na kontratak, rzucili się do walki, Tylko, że demokracja to nie front, tu obowiązują normy i zasady. W demokratycznym państwie to prawo jest najwyższym arbitrem. Na dodatek nie tylko sama litera, ale i jego duch. Wyobraźmy sobie sytuację - warszawiacy znów idą do urn, kilka miesięcy po wyborach i zmuszeni są znów wybierać prezydenta. Kto im wytłumaczy, że to kwestia proceduralnego drobiazgu?
A z drugiej strony, zupełnie bez echa przeszły słowa prezydenta Lecha Kaczyńskiego o konieczności przyjęcia Turcji do Unii Europejskiej. To sprawa najwyższej wagi. Zdania w tej kwestii są bardzo podzielone, i nic dziwnego - zarówno przyjęcie Turcji w szeregii UE, jak i odrzucenie jej kandydatury będzie niosło ze sobą szereg poważnych politycznych konsekwencji. Tymczasem kiedy przedstawiciel polskich władz, oskarżany o niemrawość w ważnych debatach, zabiera wreszcie głos - nie budzi to zainteresowania poza wąskim kręgiem dziennikarzy, publicystów i inteligencji. A przecież przyjęcie Turcji do UE wywrze wpływ także na Polaków.
I tak po raz kolejny byliśmy świadkami debat, które były przerośnięte w formie i puste w treści. A ważne sprawy załatwi się później. Skoro są ważne, to poczekają. Szkoda tylko, że debata publiczna po raz kolejny została sprowadzona do poziomu pomieszania z poplątaniem.
Łukasz Maślanka
(lukasz.maslanka@dlastudenta.pl)