Polski mit bez happy endu
2006-11-10 15:01:19Trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że program telewizyjny jest zwykle - z małymi wyjątkami - katastrofą. Czasem wygląda to tak, jakby dyrektorzy programowi testowali wytrzymałość widza na coraz śmielsze próby obrażania jego intelektu. Ale, jak mawiają doskonali posłańcy absurdu - grupa Mumio - w jednym ze swoich dziwnych skeczy – „nie o to, nie o to…”. Zacząłem od telewizji, bo to ona właśnie, zupełnie niespodziewanie, skłoniła mnie do pewnej refleksji, związanej przy okazji ze „wściekłością polską”, jak zatytułował swój wspomniany na początku artykuł Miłoszewski.
Telewizja Polska pokazała mi oto, po raz tysięczny zresztą, „Tańczącego z Wilkami”. Jak większość amerykańskich dużych produkcji kinowych - nie będących wariacją na temat jakichś Pokemonów, czy innych naleśników chcących za wszelką cenę zniszczyć naszą wyjątkową planetę demokracji, wolności i równości - film ten jest opowieścią doskonale zrealizowaną. Na jego sukces, tak jak w większości amerykańskich produkcji, ma wpływ kilka istotnych czynników. Przede wszystkim, Amerykanie po prostu umieją doskonale operować współczesnym sprzętem do robienia filmów. Są świetnymi technikami, inżynierami dźwięku i obrazu, w jak najszerszym znaczeniu. Wiedzą na przykład, jak grać kolorem, cieniem, światłem, głosem, „dźwiękami otaczającego środowiska” i muzyką, czego nie da się absolutnie powiedzieć na przykład o filmowcach polskich.
Mity amerykańskiej krainy
Poza techniką i ogromnymi pieniędzmi, Amerykanie w swojej kinematografii wykorzystują z powodzeniem całą paletę mitów, symboli, stereotypów oraz najgłębiej zakorzenionych archetypów - słowem wszystko to, co jeden z największych psychoanalityków, Carl Gustav Jung, umieściłby zapewne w zbiorowej nieświadomości. Hollywood czerpie z niej strumieniem szerokim jak Teksas.
Oglądanie opowieści generowanych przez Amerykanów dla świata zachodniego, z akcentem położonym na siebie samych - odbiorców amerykańskich, skutkuje. Po pierwsze, widz wchłania całą masę dydaktycznych treści, oglądany obraz i przyjmowany przekaz kształtuje lub wzmacnia określone postawy wobec świata, pojmowanego najszerzej, jak się da. Po drugie, widz łatwo może zidentyfikować się z postaciami, widzi siebie jako członka określonej grupy (zawsze tej „demokratycznej”, w lśniących zbrojach i na białych rumakach, bo przeciwna jest tak odrażająca, że sama myśl o tym, że miałoby się z nią cokolwiek wspólnego, wprawia w popłoch). Po trzecie, dobro i uniwersalne (amerykańskie, ale w dużej części chyba wspólne zachodniej cywilizacji) wartości zawsze zwyciężają. Po czwarte, bywa, że film stanowi po prostu zbiorową psychoterapię. Tak jest na przykład w zdumiewającym swym rzeczywistym przekazem filmie Mr. & Mrs. Smith, będącym, jak sądzę, ślicznie zawoalowaną terapią związków.
Co jednak bardzo ważne – wartości nie zwyciężają brutalnie odcinając głowy oponentom. W amerykańskiej mitologii bardzo głęboko zakorzeniony jest dialog (słynne amerykańskie pytanie „czy chcesz o tym porozmawiać?” nie jest takie płaskie, jak się wydaje) i wiara w ogromną, niezniszczalną i często bardzo efektywną siłę perswazji. Jest tam gdzieś także bardzo silna tendencja do przekazywania widzom, że świat jest generalnie dobry, a każdej, nawet ewidentnej, personifikacji zła, należy zawsze dać szansę „poprawy”, konwersji na słuszny i dobry system wartości.
Dokładnie takim zestawem wierzeń, marzeń i ikon jest raczony odbiorca amerykańskiej kultury dosłownie codziennie. Mitologia ta jest przez Amerykanów wtłaczana wszędzie. Bez względu na to, czy rzecz dotyczy starożytnego Rzymu, czy wypraw krzyżowych. Dlatego bardzo często produkcje hollywoodzkie są merytorycznie głupie do granic możliwości i nijak nie przystają do realiów, mających być nośnikiem mitu. Jednak spełniają, jak sądzę, doskonale swoje podstawowe funkcje – sprawiają, że Amerykanie po prostu dobrze się czują sami ze sobą i ze swoją amerykańskością oraz wychowują ludzi w określonym duchu, zaopatrując naród w pozytywne, twórcze idee. Nadzieję na to, że „wszystko będzie dobrze”, że zwycięzcami są wszyscy, bez względu na kolor skóry, czy wyznanie, mity te obracają w pewnik. Że wolni są wszyscy razem i każdy z osobna (Król Artur w amerykańskiej wersji uświadamia wczesnośredniowiecznych wieśniaków, że są wolnymi ludźmi…). To wszystko nie ma zbyt wiele wspólnego z jakąkolwiek rzeczywistością, ale nie o to przecież chodzi.
Do tego wszystkiego dochodzą różne wariacje tematu, na przykład taki specjalny mit Dzikiego Zachodu w mutacji pt. „Tańczącym z Wilkami”, która refleksję moją wyzwoliła. Wiara we własne możliwości, w to, że jednostka może dokonywać sama rzeczy wielkich. Jednocześnie (akurat w tej, jedynie słusznej ostatnio, odmianie westernu) poszanowanie innych kultur, współistnienie, a nawet głęboka więź z dziką przyrodą, motyw dialogu, będący wręcz osią filmu. Między innymi takie wartości przenosi ten bardzo ładny film. Niemal ten sam mit, dowolnie wzbogacany, osadzono w setkach innych opowieści, na przykład doskonałych skądinąd „Wichrach Namiętności”.
Polacy nie gęsi?
Co z tego wszystkiego wynika i dlaczego zacząłem od „wściekłości polskiej”, a kończę wspomnieniem sagi rodziny Ludlowów? Otóż w kontekście tego wszystkiego, o czym tu napisałem i mając w pamięci rozważania o agresji Polaków, ciśnie mi się na usta pytanie – a jakie mity mamy my, Polacy? Czym się karmimy i czym jesteśmy karmieni od najmłodszych lat? Czego uczy nas polska szkoła, co pokazują nam polskie filmy? Nie powiem o autorytetach, bo nad ich całkowitym unicestwieniem pracują ostatnio sztaby specjalnie oddelegowanych polityków i ich pomagierów różnej maści. Jan Paweł II to jedyny pozytywny symbol i autorytet jaki ostał się w świadomości Polaków. Tylko że niestety, jest to autorytet o tyle słaby, że nikt go tak naprawdę nie słuchał gdy żył i nikt nie chce wcielać w życie jego nauk po śmierci. Mali chłopcy nie identyfikują się tak naprawdę ze świętym papieżem. Gladiator Maximus to co innego – owszem, co drugi by chciał być taki, jak on. Nawiasem mówiąc, miejmy nadzieję, że nie zostaną wyciągnięte na Karola Wojtyłę kwity z jakiejś szafy, czy innego bunkra. Wszystkiego można się wszak spodziewać po ludziach, którzy mieniąc się gorliwymi chrześcijanami co chwilę czynią z premedytacją jawną krzywdę bliźniemu.
Polacy są nabuzowani agresją, sfrustrowani i ciężko poturbowani psychicznie jako naród między innymi przez to, że to, czego ciągle dowiadują się o sobie w szkole, telewizji, gdziekolwiek, jest przerażające. To, czego głównie uczą nas w szkołach, to historia porażek i uciśnienia naszego – co jest podkreślane przy każdej możliwej okazji i wiele komplikuje – niemal „wybranego” narodu. Telewizja pokazuje nam codziennie, że jesteśmy szpiegami, donosicielami, złodziejami, aferzystami i krętaczami. W dodatku młodzież szkolna jawi się albo jako hordy młodych bandziorów, albo pozbawione jakiegokolwiek wsparcia, nawet ze strony własnej rodziny, dzieci, które targają się na własne życie. Ciągle jednak jesteśmy lepsi, niż inne narody – tak nam się mówi.
Nie zamierzam tu streszczać opinii psychologów społecznych, socjologów i innych badaczy zajmujących się zagadnieniem agresji wśród młodych i starych Polaków. Różne media poświęcają ostatnio sporo uwagi temu tematowi.
Pytanie, jakie chcę ostatecznie postawić brzmi: jaki jest nasz polski mit? Jaki jest ten „dream about Poland”? Czy wizja Polski, zarówno ta nasza dzisiejsza, codzienna, jak i ta przekazywana nam od pokoleń, jest warta życia jednego dobrego człowieka?
Odpowiedź może sprawić, że nagle wszystko okaże się jasne. Amerykanie, jak zresztą pewnie wszystkie narody, przynajmniej w warstwie deklaracji i powierzchowności, są dokładnie tacy, jakie są ich mity. Obawiam się, że my też jesteśmy właśnie tacy, jaki jest nasz mit o Wandzie, która nie chcąc Niemca, rzuca się w przepaść i nic z tego dramatu tak na dobrą sprawę nie wynika. Nic, poza głębokim przekonaniem każdego Polskiego dziecka, że nie należy „chcieć Niemca”. Jest źle, smutno i mrocznie – nie ma happy endu.
Michał Dębek
(michal.debek@dlastudenta.pl)