Zasłużony po śmierci
2010-04-15 15:58:18Lech Kaczyński nie był przez polskie społeczeństwo kochany. Nie był nawet przez nie lubiany. Bez zbędnej przesady można powiedzieć, że żaden polityk po odzyskaniu suwerenności w 1989 roku nie miał tak złej prasy. Nie zjednywał sobie obywateli, tylko ich dzielił. Głównie tym, że swoimi działaniami uniemożliwiał przyjęcie wobec niego postawy neutralnej. W ciągu kilku dni od tej tragicznej soboty usłyszeliśmy jednak o tym absurdalnie pogardzanym polityku więcej ciepłych słów niż przez ponad cztery lata sprawowanej kadencji. Ze świata nagle dopływają do nas głosy, że był politykiem europejskiego formatu, a nie zagrożeniem destabilizującym Unię Europejską. Warto wspomnieć, że najwspanialsze, pełne przyjaźni i spontaniczności słowa pod adresem naszego prezydenta wygłosił obcokrajowiec, prezydent Gruzji Michael Saakaszwili. Ale i u nas Lech Kaczyński nie jest już traktowanym z politowaniem kartoflem i kurduplem, w kosmos wyleciały strony typu spieprzajdziadu i zegary odmierzające czas do końca jego prezydentury, rzadko określa się go już inaczej niż mianem męża stanu. Dlaczego? Czy jedna tragiczna omyłka, czyjś niebotyczny w rozmiarach okropieństwa błąd może aż tak bardzo zmienić postrzeganie jednej osoby i wszystkiego, czego ona sobą reprezentuje?
Niestety, trzeba było śmierci człowieka i to śmierci poniesionej w tragicznych okolicznościach, aby można było docenić jego zasługi dla kraju. A Lech Kaczyński je miał. Był, czego nikt nie może podważyć, człowiekiem uczciwym, konsekwentnym w swoich działaniach i pełnym patriotycznych uczuć. Starał się z mniejszym lub większym sukcesem godnie reprezentować interesy naszego narodu na arenie międzynarodowej, czego rzetelna ocena przyjdzie dopiero z czasem. Swoim postępowaniem Kaczyński udowodnił też wielokrotnie, że nie zabiegał o szacunek swojego narodu. W jego przekonaniu naród, który wybrał go na tę funkcję, powinien mu ten szacunek okazywać. Tego samego domagał się od swoich oponentów politycznych. Nikt jednak nie zdawał się tego zauważać, a przeciwnicy polityczni Kaczyńskiego bezustannie go krytykowali. Nie chodzi mi bynajmniej o poziom merytoryczny tych argumentów, bo krytykować prezydenta oczywiście można, a nawet trzeba. Tu stało się tak, że wysuwane argumenty przeniosły się w żenujące rejony kpin z wyglądu zewnętrznego, dykcji czy urody małżonki. Po Smoleńsku wszystkie jego Borubary, Irasiady, kanapki w reklamówce, poprawianie garnituru przez Marię Kaczyńską stają się nagle zabawnymi drobiazgami, w ogóle nieistotnymi, które jednak swego czasu urastały do miana spraw pierwszorzędnych. Nie słychać już dziennikarzy chcących odgryźć sobie język, gdyby Kaczyński nie wystartował w wyborach prezydenckich, media nie montują godzinnych programów w połowie składających się z niedorzecznych docinków na jego temat. Nikt też nie mówi o jego rzekomym alkoholizmie i nikt więcej nie powie „jaki prezydent, taki zamach”. Istny pupil salonu.
Nie piszę tych zdań z pozycji zwolennika Lecha Kaczyńskiego. W wielu kwestiach nie zgadzałem się z nim i z całą pewnością nie oddałbym na niego głosu w planowanych na październik wyborach. Jako polityk miał poważne słabości: w wielu wypadkach okazywał się kłótnikiem, który nie potrafił wyzbyć się przywiązania do partyjnych interesów. Stawiał na szalę powagę swojego urzędu dla spraw absolutnie nieadekwatnych do zaistniałej sytuacji. Zdrowy rozsądek podpowiada mi jednak, że w przeważającej większości byliśmy dla niego niesprawiedliwi. Sam nigdy nie mogłem pozbyć się wrażenia, że widzę w nim człowieka znajdującego się zupełnie nie na swoim miejscu, wmanewrowanego w wielką politykę i chyba nie do końca szczęśliwego, ale który musi swoją misję doprowadzić do końca.
Kaczyński nie miał cech, które polityk posiadać powinien – trzymał się swoich, bezsprzecznie konserwatywnych zasad, nie umiał się uśmiechać na zawołanie i bardzo słabo przychodziło mu osiąganie kompromisów bez wywierania ogólnego wrażenia małostkowości. Obecność mediów paraliżowała go, dopiero gdy kamery odstępowały od niego okazywało się, że w życiu prywatnym jest to całkiem sympatyczny, wesoły i trochę nieśmiały człowiek. Jak niejeden z nas. Wydaje się jednak, że ta próba uczłowieczenia go przyszła trochę za późno.
Warto w takich chwilach momentach sięgnąć do środków masowego przekazu jeszcze z piątku, żeby zrozumieć, ile bezsensownej agresji, ile głupich sporów zajmowało naszą uwagę. Debaty w polityce od dawna nie były debatami, a awanturami. Nie chodzi o to, żeby przekonać wyborców do swojej racji, ale o to, żeby ośmieszyć i zmiażdżyć swojego przeciwnika. Być może dopiero ta tragedia zmusi nas do refleksji, że w swoim buractwie, nieumiejętności wysłuchania innych, nieuzasadnionej zawziętości i kompleksach nasze życie polityczne osiągnęło niechlubne wyżyny. Nie możemy jednak mieć złudzeń, że smoleńska tragedia w czymś je zmieni. Bo nic nie może go zmienić. Nie wyzbędziemy się tak łatwo negatywnego stosunku do polityków, ani oni nie przestaną stosować wobec siebie brudnych chwytów. Nam jako społeczeństwu może za to uda się pojąć, jak ważną funkcję dla narodu spełniają najwyższe władze państwowe i nauczymy się je traktować z należytą godnością. Doświadczenia ostatnich dni pokazują, że jest na to ogromna szansa, której nie buduję wyłącznie na naszej naprawdę chwalebnej narodowej skłonności do ponadpodziałowego łączenia się w chwili klęski. Zawsze jednak zostaje pytanie: dlaczego taka musiała być cena tego wszystkiego?
Wulgaryzacja życia publicznego jest jednak czymś, do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Całe szczęście, że pozostaje jeden temat, którego nie da się zbanalizować i o którym zwyczajnie nie da się mówić bez oznak szacunku – śmierć. Opłakując śmierć prezydenta i wszystkich poległych w katastrofie łapiemy się na tym, że żal nam przede wszystkim ludzi, ich rodzin. Czy nasz płacz jest szczery? Na pewno. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Tak samo jak nie mam wątpliwości, że gdyby nie sobotnia tragedia, Lech Kaczyński nadal byłby wyszydzany i najprawdopodobniej z kretesem przegrałby reelekcję. Słowa te dotyczą w dużej mierze także innych polityków zgromadzonych na pokładzie feralnego Tupolewa. Bo przecież gdyby przed tą hekatombą ktoś powiedział, że niektórych ofiar katastrofy nie zobaczymy już w polityce, wielu z nas ucieszyłoby się. Smutną konstatacją jest więc fakt, że aby cię dobrze wspominano nieważne jest, co robisz i jak to robisz, lecz ważne, żebyś umarł w odpowiednim momencie.
(jerzy.slusarski@dlastudenta.pl)