Polityka bez ściemy - Naszym zdaniem

Zapyleni

2010-04-22 21:15:54
 Polska i Polacy przeżyli wielką tragedię. Katastrofa prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem spowodowała zamazanie na chwile podziałów politycznych i na krótko zjednoczyła naród, który pragnął godnie oddać hołd zmarłym. W tych ciężkich chwilach zaskakująca była ciepła reakcja świata oraz płynące zewsząd słowa oraz gesty wsparcia i współczucia. Po ogłoszeniu żałoby w wielu krajach, często zaskakująco od Polski odległych, kolejnym wielkim gestem była masowa deklaracja chęci uczestniczenia w pogrzebie pary prezydenckiej.
 
Ku naszemu zdumieniu na uroczystości mieli się pojawić nie tylko przywódcy regionalni, ale i Unii Europejskiej czy USA oraz koronowane głowy, prezydenci, premierzy. Jednak jak to często bywa, chęci rozprysły się niczym ławica rybek w stawie, do którego ktoś zarzuca wędkę. Kaszląc i plując wulkanicznym pyłem, wielcy tego świata musieli odwołać swoje przyjazdy. Słychać głosy, że erupcja wulkanu na Islandii była tylko pretekstem i zapylenie silników rządowych maszyn nie miało wiele wspólnego z decyzją o odwołaniu obecności.

Prezydent USA, Barack Obama, nie miał ostatnio szczęścia w swoim kraju. Potężne protesty związane z wprowadzeniem reformy służby zdrowia zatrząsły społeczeństwem i osłabiły jego pozycję. Spontanicznie powstał niezależny ruch sprzeciwiający się takiej interwencji państwa w życie obywateli (w Europie spór ten jest nie do końca zrozumiały). Mówi się, że nawet w partii samego Obamy narasta opór przeciwko jego polityce. Na tym tle katastrofa pod Smoleńskiem była dla prezydenta USA nie tyle wielką tragedią, co wielką szansą.

Krytyka bowiem dotykała również polityki zagranicznej. Zafiksowana na próbach izolowania Iranu i wciągnięcia do współpracy w tej kwestii Rosji, polityka USA systematycznie przez ostatni rok odwracała się od swoich sojuszników nie tylko w Europie Środkowowschodniej, ale również na Bliskim Wschodzie. Demonstracyjne gesty czy niemalże połajanki pod adresem choćby Izraela miały w teorii zyskać przychylność krajów arabskich, Rosji czy Chin, które z rosnącą podejrzliwością czy wręcz wrogością patrzyły na Amerykę ery Busha. Chcąc więc pokazać, że jest inny, Barack Obama uśmiechał się promieniując do swoich wrogów, a kopał sojuszników. Oni wytrzymali, bo nie mieli wyjścia. 

Ta polityka, nie przynosząca póki co żadnych wymiernych korzyści, za to przyczyniająca się do spadku znaczenia Ameryki na arenie międzynarodowej, wywołała również fale krytyki. Barack Obama znalazł jednak sposób na to, by porażkę przekuć w zwycięstwo. Prostymi gestami ujmował swoich wyborców, jednocześnie nie spełniając żadnych postulatów swoich przeciwników. Gdy był z państwową wizytą we Francji zignorował zarówno protokół dyplomatyczny, jak i zasady dobrego wychowania, kiedy po krótkiej rozmowie z Sarkozym udał się na kolację ze swoją żoną. Następnego dnia gest ten został sprzedany Amerykanom jako przywiązanie prezydenta do wartości rodzinnych, a przede wszystkim do małżonki. Kochający mąż - tyle zapamiętano w USA z tej wizyty. I żadne słowa krytyki nie były w stanie tego wizerunku już zniszczyć, więc popularność Obamy została uchroniona. Nie ponosząc żadnych kosztów międzynarodowych, za pomocą prostego afrontu, który Francja po prostu musiała przełknąć, Obama zyskał praktycznie za darmo bezcenny kapitał na własnym podwórku.

Podobny mechanizm zastosowano w przypadku pogrzebu na Wawelu - przyjacielskiego gestu, który Obamę nic by nie kosztował. Nie musiałby bowiem z Polakami negocjować i wykuwać w pocie czoła kosztowne porozumienia. Mógł po wielkopańsku się pokazać, zyskując za nic osobistą sympatię i wdzięczność nie tylko decydentów polskich, ale i samych Polaków, skądinąd najbardziej obamosceptycznych wśród europejskich narodów.  Prezydent USA planował więc przylecieć z Waszyngtonu do Krakowa na skrzydłach piarowskiej sztuczki i niczym pszczoła, skacząc z kwiatka na kwiatek zapylić Polskę swoim blaskiem laureata pokojowej nagrody Nobla. Raz zapyleni Polacy staliby się ciężarni wdzięcznością do amerykańskiego przywódcy i życzliwszym okiem patrzyliby na jego politykę, i kto wie, czy nie okazaliby się bardziej skorzy do kompromisów.

Gdy jednak wybuchł wulkan na Islandii, sprawa zmieniła się diametralnie. Teoretycznie rzecz biorąc, prezydent USA miał nadal możliwość przylotu, ale nie ma sensu krytykować go za to, że na pogrzebie się nie pokazał. Należy zrozumieć, że taka operacja wymagałaby nie tyle wysiłku, co ryzyka, które USA jako państwo nie chciało podjąć. Prezydent bowiem nie może być oddzielony od kodów startowych rakiet z głowicami jądrowymi, nie może być odcięty od łańcucha decyzyjnego i nie może być narażany na niepotrzebne niebezpieczeństwo, a z tym wszystkim wiązałaby się przeprawa przez Atlantyk, obojętnie czy byłaby to droga bezpośrednia czy okrężna (aby dolecieć do Polski Obama musiałby przesiąść się na samoloty lecące na niskich pułapach). Geografia miała tylko częściowy wpływ na tę decyzję - nie należy zapominać, że chwilę temu rozbił się rządowy samolot cywilizowanego kraju, zabijając najważniejsze osoby w państwie dlatego, ponieważ ktoś zignorował w imię poprawności politycznej ostrzeżenia o złych warunkach pogodowych. A wybuch wulkanu to nie jakaś tam mgła.

W tej sytuacji Obama zdecydował się na wycofanie z uroczystości, która nagle zamieniła się w ryzykowną fatygę. Biorąc pod uwagę jednak reakcje tak w domu jak i za granicą, swój cel osiągnął, więc podróż za ocean była właściwie zbędna. Ciepły gest pod adresem sojusznika dotkniętego wielką tragedią narodową był jak znalazł, by krytykantom udowodnić, że nie mają racji i Obama nie poświęci na ołtarzu nieudacznej Realpolitik dobrych relacji z sojusznikami, znanymi w Ameryce z walki o wolność i demokrację. Już sama deklaracja chęci przylotu wywołała pozytywny efekt nie tylko wśród komentatorów, ale i u dotkniętego ostatnim traktowaniem alianta, Polski. Wśród mediów naszego kraju zapanowała bowiem opinia, że sama deklaracja przylotu oznaczała oddanie hołdu. Zapylenie się powiodło. Mieszkaniec Białego Domu jednak nie przewidział, że tym razem słynny „efekt Obamy” będzie miał nieprzewidziane konsekwencje.

Po pewnym czasie od ogłoszenia tej decyzji okazało się bowiem, że z wielkiego międzynarodowego wydarzenia, jakim miał być pogrzeb na Wawelu ostał się tylko regionalny rdzeń trzeciej kategorii. Islandzki wulkan uniemożliwił przylot większości delegacji. Nie pokazali się wielcy tego świata, mówią jedni, ale nie mają racji. Na Wawelu nie zabrakło „wielkich tego świata”, którzy z racji tego, że patrzą na wszystko z góry, mogli takiego pyłku jak Polska nie zauważyć. Nie ich oczekiwano i nie ich się spodziewano. Otóż na Wawelu zabrakło naszych sojuszników.

To znamienne, że jedynymi państwami, które zachowały się z klasą, a nie należą do naszego regionu politycznego były Gruzja i Maroko, a także Rosja czy Niemcy, które wbrew wszystkiemu wysłały swoje delegacje, kpiąc sobie w żywe oczy z wulkanicznej chmury. Przy czym im państwo było bardziej wschodnie i egzotyczne, tym bardziej się poświęcało, by dotrzeć na miejsce.

Pokazuje to, dla kogo Polska w tych chwilach była bardzo ważna, ważna i tak sobie ważna. Współczucie jak widać, ma zasięg nie większy niż 100 kilometrów od granicy państwa, przy czym im dalej na zachód, tym jego promienie trudniej przebijają się przez skorupę zobojętnienia. Na Wawelu były głowy tych państw, które są prawdziwymi sojusznikami Polski. Widać dzięki temu, na kim można tak naprawdę polegać.  Ale nie jest to dla naszego kraju miła konstatacja.

Pokazuje to też, dla kogo tak naprawdę świat zjeżdżał na Wawel. Lech Kaczyński i Maria Kaczyńska nie byli powodem, dla którego wśród przywódców świata zapanowała moda na pogrzeby. Był nim Barack Obama. Gdy oświadczył, że na pogrzebie się zjawi, podobnie uczyniła reszta świata. Gdy tylko pojawiły się glosy, że może nie przyjechać, automatycznie pod znakiem zapytania stanęły dziesiątki innych delegacji. Ale jak ogłoszono, że przybędzie okrężną drogą, lista gości zapełniła się na powrót. W końcu jednak okazało się, że woli grać w golfa niż słuchać słowiańskiego szeleszczenia. Miejsca dla VIPów opustoszały wtedy tak, jakby erupcja wulkanu miała miejsce nie na dalekiej Islandii, lecz tuż pod ich krzesłami. Bohaterem Wawelu miał być nie Kaczyński, lecz Obama.

Przez ten nagły zwrot runął cały efekt, jaki prezydent USA chciał zbudować. Wydawało mu się, że wykonanie symbolicznego gestu wystarczy i w obecnej sytuacji zostanie mu wybaczone, że nie mógł na pogrzebie się stawić osobiście. To jednak spowodowało, że determinacja innych przywódców, by się pojawić na uroczystościach osłabła i cały pomysł zamienił się w porażkę wizerunkową. Nie pomogło też to, że gdy Naród Polski wychodził z historycznego dołka, Barack Obama wolał te dołki zaliczać w inny sposób.

Na tym tle łzawe rzekome pojednanie polsko-rosyjskie nabiera nowych tonów. Najpotężniejszy człowiek na Ziemi ma bowiem swój łańcuszek adoratorów, który bez względu na to czy go cenią czy nie, z niezłą wprawą od kilku dekad liżą mu buty. Ich własne kraje mogą się pochwalić znacznymi wpływami na arenie międzynarodowej, ale wobec potęgi amerykańskiej nadal są niczym. Polska w porównaniu z tymi krajami dysponuje siłą mizerną, trudno więc podejrzewać, by między nami panowały stosunki inne niż podległe, przynajmniej w umysłach tychże przywódców. Patrząc na to w ten sposób widać jedno jak na dłoni: na Wawelu zabrakło mocarzy świata, którzy mogli pozwolić sobie na ignorowanie Warszawy. Przybyli sojusznicy i… słabeusze.

Gdy uderzył kryzys finansowy, Rosja w przeciągu kilku tygodni zużyła ogromną część swoich rezerw, nie byle jakiego zaskórniaka odłożonego z zysków z handlu paliwami na czarną godzinę. Niestabilna monokultura ekonomiczna tego kraju zatrzęsła się pod wpływem zmian na świecie, uświadamiając Putinowi i Miedwiediewowi słabość Rosji, która przez ostatnie lata zajmowała się przejadaniem koniunktury na rynkach ropy i udawanym prężeniu muskułów, nie zaś na faktycznych ruchach zmierzających do zapewnienia temu krajowi miejsca wśród mocarstw świata. Do tego amerykański wymysł - wydobycie gazu z złóż łupkowych - spowodował perturbacje na rynku gazu, gdy USA z jednego z największych importerów zmieniło się w lidera eksportu, powodując znaczący spadek zysków Gazpromu. Polska zaś, szukająca niezależności energetycznej od rosyjskich paliw, dała koncesję na poszukiwania podobnych złóż amerykańskim firmom i jak się spekuluje, pod stołem praktycznie sprzedała je za bezcen. Na Rosjan padł blady strach.

Nie jest przypadkiem, że sprawa Katynia, która jeszcze rok, jeszcze parę miesięcy temu była negowana przez najwyższe władze państwowe, przy zezwoleniu, a nawet aprobacie na gloryfikację Stalina, nagle zaczęła być postrzegana inaczej. Stopniowe zbliżanie się Polski i Rosji w tej kwestii jest bardzo świeże i jeszcze w grudniu nikt by nie uwierzyłby, że może się ziścić. Rosjanie bowiem wiedzą, że Polska choć nieistotna na ich mapie politycznej, stała się hamulcowym wielu ich działań, zwłaszcza w Europie.  Irytująca przeszkadzajka, której nie da się udobruchać inaczej, jak wykonując chwytliwe gesty i stosując politykę gładkich słów, łechcąc polską próżność i ambicję. W tej materii jesteśmy bardzo podobni do Rosjan, łasych na mityczne ”uznanie na arenie międzynarodowej”. Putin zdawał sobie z tego sprawę. Zdawał sobie też sprawę, że bez stabilnych rynków w Europie nie podźwignie rosyjskiej monokultury ekonomicznej ze stanu upadku, a do tego potrzebny jest spokój na rubieżach. Nie pomogłoby w tym uzyskanie przez amerykańskie firmy przyczółka do przechwycenia europejskiego rynku gazu, używając do tego nastawionej antyrosyjsko Polski. Tak antyrosyjsko, że była w stanie oddać swoje złoża niemal za darmo, byleby tylko dopiec Moskwie. W związku z tym Putin i Miedwiediew  zgodzili się na operację pod tytułem „uśpienie Polski”, zaczynając poprzez gest katyński, licząc na zamortyzowanie skutków polityki Warszawy.

Katastrofa prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem okazała się tutaj nadspodziewanym darem z nieba, ponieważ pozwoliła na posunięcie polityki gestów do ekstremum, stawiając Polskę właściwie pod ścianą. Teraz blokowanie polityki rosyjskiej przez Warszawę będzie przedstawiane jako skrajna niewdzięczność, zeszmacenie bez precedensu, a Polacy jak nigdy przedtem awansują do miana dwulicowych zdrajców sprawy słowiańskiej, którzy współczującemu, naiwnemu Iwanowi, wyciągającemu do nich rękę plują prosto w twarz. Mało tego, Polska zostanie skreślona w polityce europejskiej jako kraj niewdzięcznych, paranoicznych rusofobów. Dodajmy, że Katyń, choć był sprawą drażliwą, tak naprawdę miał znaczenie marginalne w stosunkach polsko-rosyjskich. Kwestie pamięci narodowej nie mają dużego wpływu na nasze relacje z Niemcami, Francją, USA, Ukrainą, Wlk.Brytanią czy Izraelem i tak samo nie mają wpływu na Rosję, której polityka w krajach byłego ZSRR na wschodzie Europy i Kaukazie jest po prostu sprzeczna z interesami narodowymi Polski. I tego nie zmieni nawet dziesięć takich katastrof jak pod Smoleńskiem. Znamienne jednak jest, że kwestia Katynia przestaje być problemem w relacjach polsko-rosyjskich zawsze wtedy, kiedy Rosja jest słaba, w kryzysie i szuka otwarcia na Zachód, jak wtedy, gdy tym krajem rządził Jelcyn. Wtedy okazuje się, że Moskwa jest wielce skora do współpracy i gotowa do rozmów.

Pośród żałobnych łez w mediach przemknęła tylko informacja, że gdy składano ciała pary prezydenckiej na Wawelu, a Miedwiediew mówił słowa prawdy o Katyniu, Gazprom w końcu rozpoczął budowę rurociągu Nord-stream, uderzającego w gospodarcze i polityczne interesy naszego kraju i pośrednio także interesy całej Europy. Sięgając więc do katyńskich grobów, Rosja niczym dobry zapaśnik używa prochów tam poległych, by cisnąć nim w oczy Polski. Oślepniemy zapyleni. A wtedy łzy smutku zamienią się w łzy bezsilnej wściekłości. Bo na kogo wtedy będziemy mogli liczyć? Na golfistę?
 
Jerzy Zarzycki
Słowa kluczowe: polska rosja usa stosunki obama putin miedwiediew pogrzeb lech kaczyński wawel pył gaz nord stream
Komentarze
Redakcja dlaStudenta.pl nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi Internautów opublikowane na stronach serwisu oraz zastrzega sobie prawo do redagowania, skracania bądź usuwania komentarzy zawierających treści zabronione przez prawo, uznawane za obraźliwie lub naruszające zasady współżycia społecznego.
  • swietny tekst :) [0]
    piotr
    2010-06-18 01:01:43
    j.w
Zobacz także
Wybory prezydenckie 2015. Polacy będą głosować dla żartu?
Wybory prezydenckie 2015. Polacy będą głosować dla żartu?

"Spodziewam się, że w czasie wyborów prezydenckich będziemy mieli wiele przypadków głosowania psotnego".

Nowa partia Janusza Korwin-Mikkego ma nazwę. Nie zgadniecie jaką
Nowa partia Janusza Korwin-Mikkego ma nazwę. Nie zgadniecie jaką

Poznaliśmy nazwę nowej partii założonej przez Janusza Korwin-Mikkego.

W niedzielę wybory. Kto wygra w twoim mieście? [OSTATNIE SONDAŻE]
W niedzielę wybory. Kto wygra w twoim mieście? [OSTATNIE SONDAŻE]

„Gazeta Wyborcza” opublikowała ostatni przedwyborczy sondaż. Jak się okazuje, faworytami w wyścigu o tytuł prezydenta miasta są dotychczasowi gospodarze.

Ostatnio dodane
Wybory prezydenckie 2015. Polacy będą głosować dla żartu?
Wybory prezydenckie 2015. Polacy będą głosować dla żartu?

"Spodziewam się, że w czasie wyborów prezydenckich będziemy mieli wiele przypadków głosowania psotnego".

Nowa partia Janusza Korwin-Mikkego ma nazwę. Nie zgadniecie jaką
Nowa partia Janusza Korwin-Mikkego ma nazwę. Nie zgadniecie jaką

Poznaliśmy nazwę nowej partii założonej przez Janusza Korwin-Mikkego.

Popularne
20 miejsc, które musisz zobaczyć, zanim umrzesz
20 miejsc, które musisz zobaczyć, zanim umrzesz

Zobaczcie najpiękniejsze miejsca na świecie, do których pojedziecie, jak już będziecie mieli mnóstwo szmalu!

Brak zdjęcia
Cyganie, jacy są, każdy wie

Każde dziecko wie, że Cyganie nie mają swojego państwa, na tym jednak zazwyczaj nasza wiedza się kończy.

Nie-muzułmańskie kobiety muzułmanów
Nie-muzułmańskie kobiety muzułmanów

Czy związek nie-muzułmanki z muzułmaninem ma prawo bytu? Czy wystarczy, iż obie ze stron włożą w ten związek nie tylko uczucia, dobre chęci, ale obustronny szacunek do siebie nawzajem, jak i do tradycji, religii i swoich rodzin, otwarty umysł, gruntowną wiedzę?