Wolność, równość, nike - alterglobalizm
2006-06-05 00:00:00Po upadku żelaznej kurtyny i ostatecznej porażce systemów realnego socjalizmu, dla wielu stało się jasne, że jedynym możliwym kierunkiem w gospodarce jest wolny rynek. „Dla wielu” nie oznacza dla wszystkich, istnieje bowiem prężny ruch kierujący się zdecydowanie innym światopoglądem, opartym na równości między narodami czy demokratycznym socjaliźmie, który to wyklucza mechanizmy multikorporacjonizmu, czyli wroga numer jeden dla przedstawicieli antyglobalizmu.
Antyglobalizm jest właśnie rzekomą odpowiedzią na niedoskonałości wolnorynkowej gospodarki. Jest to ruch społeczno-polityczny mający przedstawicieli w każdym chyba kraju rozwiniętym lub rozwijającym się. I tu się pojawia pierwszy paradoks, bowiem „bogaci” walczą o losy „biednych”, jednak ci drudzy nic o tym nie wiedzą. Nie mają nawet pojęcia o tym, że są uciskani, gdyż pensja rzędu kilku dolarów dla Europejczyka czy też Amerykanina jest pensją nie pozwalającą na nic, jednak patrząc z perspektywy Chińczyka czy też Tajlandczyka, jest to kwota, która pozwala na standardowe życie w ich regionie.
Termin „antyglobalizm” nie jest najszczęśliwszym określeniem. Sami przedstawiciele wolą hasło „alterglobalizmu”, gdyż sami nie mówią o zaniechaniu jakiejkolwiek globalizacji, lecz o jej innym modelu. Tylko dlaczego ten model wydaje się już dobrze znany? Sprzeciwiając się jakimkolwiek totalitaryzmom, prezentują program doskonale znany mieszkańcom na przykład Europy Wschodniej: równość między klasami społecznymi, władza w rękach obywateli etc. Coś o tym wiemy, a raczej o tym, co może się ukrywać pod takimi hasłami, stąd może nieufność społeczeństw do takiego programu?
Może z podobieństwa do ustroju znienawidzonego w Europie, a może z postaw alterglobalistów na ich zjazdach. Co ma przed oczami Jan Kowalski oglądający wieczorny serwis informacyjny, w którym akurat jest mowa o zamieszkach wywołanych przez zbuntowane środowiska lewicowe? Ma alternatywę dla dyskusji w postaci burd, pustosłowia i hippisów. Krzyki o wolności i ratowaniu Matki Ziemi nie komponują się specjalnie z armatkami wodnymi z radiowozów wycelowanymi w protestujących. Nie ma tu szacunku dla demokracji, którą przecież tak szumnie i głośno popierają, ponieważ zamiast postulatów są żądania. Mamy więc paradoks numer dwa.
Krzywdzącym jednak byłoby oczywiście traktowanie wszystkich określających się mianem „alterglobalisty” tak samo. Trafnym porównaniem będzie zdaje się zestawienie ich z kibicami piłkarskimi (jako kibic żużlowy zwalę wszystko na amatorów piłki kopanej). Są wielbiciele swojej drużyny, którzy wiernie towarzyszą ulubieńcom każdej niedzieli i dopingują ich nie zawsze śpiewem, ale na pewno rykiem i na tym kończący swoje weekendowe podboje. Są też tacy, którzy spektakl na murawie traktują jako pretekst do rozbijania głów i wesołych „ustawek”. Jedni myślą, działają, propagują, inni wiedzą jedynie, że są anty-coś-tam i dlatego wybijają witrynę sklepową wstrętnego burżuja, który głodzi w trzecim świecie całe wioski. Wątpię, żeby Naomi Klein czy też Noam Chomski atakawoli policjantów i wylewali farbę w sklepach z futrami, wiem natomiast, że są twarzami idei, jakimi kierują się prawdziwi alterglobaliści.
Wspomniana Naomi Klein jest autorką „biblii” tego ruchu, książki-manifestu „No logo”, gdzie twarz niegdysiejszego kułaka zastępuje symbol Nike. Odkrywczo demaskuje szycie butów przez Chinczyków i konsumpcjonizm „starego świata” wespół z Ameryką Północną. Chomsky natomiast jest zajadłym krytykiem wszystkich chyba rządów USA, a według jego przeciwników na lewo od niego jest już tylko ściana. Kojarzenie ich z ruchem alterglobalistycznym niestety wydaje się zagłuszać to, co mają do powiedzenia, a z ich poglądami naprawdę warto się zapoznać, gdyż to oni jako nieformalni przywódcy uzasadniają konieczność zmian reguł dzisiejszego świata. Pokazują konkretne możliwości, jakie da na przykład tzw. „podatek Tobbina”, czyli podatek od spekulacji walutowych, który miałby iść na niwelowanie nierówności społecznych, czy też zmiana zasad kredytowania państw trzeciego świata. Oni dyskutują, ich zwolennicy z pacyfkami na szyjach w ich imieniu masakrują całkiem ładne miasteczko, jakim jest na przykład szwajcarskie Davos.
A skąd się wzięły takie poglądy? Akcja wywołuje reakcję, czyli od kiedy powstał kapitalizm, narodzili się jego krytycy. Myślę, że ustalenie konkretnej daty powstania ruchu jest niemożliwe. Tą metodą dochodzimy do jasnych wniosków, że Marks, Lenin i Mao byli właśnie alterglobalistami. Ruch ten jednak nie jest jednolity, gdyż anarchiści protestują obok socjalistów, a za nimi podążają libertarianie, a taki koktajl może się nazywać tylko „koktajlem mołotowa”. To kolejny paradoks, trzeci, jaki występuje u alterglobalistów. Manifestują razem, ale tak naprawdę mają różne, wykluczające się odpowiedzi. Moim skromnym zdaniem nie da się zbudować nic solidnego z takich zasadniczych niespójności.
Czym więc jest alterglobalizm? Myślę, że buntem nastolatka muszącego powiedzieć, że jest źle, ale samemu nie mającemu takiej wiedzy, żeby podjąć konstruktywną krytykę. Klein czy Chomsky to myśliciele, którzy znaleźli poparcie wśród przeróżnych środowisk, których zasadniczym problemem jest to, iż cała ich działalność opiera się tylko na krytyce. Nie należy lekceważyć problemów, które chcą nam pokazać na swoich manifestacjach, ale trzeba je wyłowić z tłumu i oczyścić z okrzyków gniewu.
Mateusz Jurczyk (mateusz.jurczyk@dlastudenta.pl)