Unia, ty ćwoku!
2011-12-09 13:20:10Na najbliższe miesiące hasłem przewodnim w polskiej polityce zagranicznej powinno być: Unia, niepodległość i ćwok.
Zacznijmy od ćwoka jako najbardziej rzucającego się w oczy. Otóż ćwokiem jest ten, kto sądzi, że to, co obecnie się dzieje na szczytach władzy w Europie, na tzw. „rynkach finansowych” i wreszcie w strefie Euro nie będzie miało na niego wpływu. Jednocześnie ćwokiem jest także ten, który sądzi, że obecne przetasowania europejskie i walka o reformy traktatów UE mają za zadanie cokolwiek naprawić, aby uniknąć skutków kryzysu. To niemożliwe z dwóch powodów.
Po pierwsze: nic, co zostanie tam ustalone, nie będzie mogło wejść od razu w życie. Tym samym nie będzie miało wpływu na obecną sytuację, co najwyżej na jej spostrzeganie i to zresztą te na krótką metę. Zmiany w traktatach wymagają lat pracy i żmudnych negocjacji, nierzadko referendów. To delikatny proces polityczny.
Po drugie: nic, co zostanie tam ustalone nie ma żadnego wpływu na „rynki finansowe” czy sam kryzys. Świat finansów nie oczekuje bowiem żadnych rozsądnych reform, lecz pragnie zarabiać na sprzedaży długów. I chce zarabiać jak najwięcej. Tym samym jego dyktat, symbolizowany przez agencje ratingowe i banki, które niczym mityczny Zeus ślą pioruny (obniżki ratingów) na śmiertelników (państwa), rozmija się z tym, co każdy obywatel uznałby za rozsądne i słuszne. One, siedząc na tronie Zeusa, chcą darów od przestraszonych wieśniaków. Mają otrzymać ofiarę z zboża, bydła i wszelkich owoców pracy ludzkiej. Wieśniacy poddają się temu w obawie przed ich gniewem - bo jak ofiary nie złożą, to Zeus piorunem chatkę im spali, krowy zaraza wytłucze, a pole w powodzi utopi i pomrą z głodu. Ale jeśli oddadzą ofiarę, to tez pomrą z głodu.
Rozsądne i słuszne jest bowiem zmniejszanie deficytów budżetowych po to, by zatrzymać przyrost długu i zależność od pożyczkodawców. A następnie dzięki temu móc zacząć ich spłacać. Dopiero to jest w stanie rozruszać gospodarkę, która jest oparta na błędnym kole długów zaciąganych pod wartość długów po to, by móc spłacić inny dług. A soczewka skupiającą te zależności jest właśnie dług państwowy. Kryzys skończy się więc w tym momencie, gdy pierwszy dolar i pierwsze euro tego długu zostaną spłacone, a nie rolowane z absurdalnymi odsetkami.
Ale nie tego oczekują „rynki finansowe”. Dlaczego? Bo spłacanie przy tak rozdmuchanych dziurach budżetowych, jest możliwe tylko i wyłącznie przez oszczędności. Te zaś, z racji tego, że państwa strasznie się rozrosły, jeśli chodzi o wydatki względem wielkości gospodarek, doprowadzają do spowolnienia lub recesji. Wydatki państwa z jednej strony napędzają bowiem wydatną część gospodarki, a z drugiej samo państwo stanowi gwarancję ogromnej sterty długów powiązanej z realnym wzrostem gospodarczym.
W momencie, gdy państwo zaczyna radykalnie oszczędzać, osłabia ten wzrost, tym samym powodując spadek możliwości ściągalności długu wskutek wywołania recesji, a tym samym wzrost jego kosztów. Powstaje samonapędzająca się spirala zadłużenia dobrze znana z Grecji. Tam jedynym wyjściem było oszczędzać, ale to powodowało recesję, to zaś spowodowało wzrost deficytu, to z kolei powodowało wzrost kosztów długu i wzmacniało potrzeby oszczędzania z dorzuceniem do pieca wyższych podatków. I tak w koło Macieju. To zaś zagraża zyskom z pożyczek, bo podkopuje możliwość ich finansowania.
Dlatego „rynki finansowe” oczekują działań dokładnie odwrotnych. Problem w tym, że one tez prowadzą do kryzysu. Każe się zaciągać dług, dodrukowywać pieniądze, obniżać stopy procentowe i zalewać rynek nic nie wartymi pieniędzmi, które na krótką metę pozwalają ukryć fakt, że wszystko leci w drzazgi. Żadna wartość dodana z tego faktu nie zostaje uzyskana, wzrost jest anemiczny, jeśli w ogóle jest i wszystko polega tylko na czasowym odłożeniu problemu. Bo przecież żeby wrzucić pieniądze na rynek, trzeba je albo dodrukować, czyli spowodować inflację i wzmocnić mechanizmy, które do kryzysu doprowadziły albo się zadłużyć. W związku z tym, tak czy siak po takiej operacji państwa zostają z jeszcze większym problemem niż przed chwilą. Ale za to Zeus dostaje nowe kadzidełko.
Tak naprawdę zaś by zwalczyć kryzys są potrzebne obie metody stosowane unisono. I właśnie to zrobiono. Chcąc uniknąć kompletnego załamania wrzucono na rynek miliardy dolarów i euro, co jednak pozwoliło tylko odwlec na krótką metę załamanie. Kupiony w ten sposób za słone pieniądze czas przeznaczono czy też próbowano przeznaczyć na wprowadzenie oszczędności i reform. Zanim jednak te reformy przyniosą efekt, przyjdzie nam zapłacić za pakiety stymulacyjne, a to dlatego, bo na wskutek oporów politycznych zmian nie udało się wprowadzić dość szybko i zdecydowanie. Ale nie ma z czego wysupłać kolejnego euro czy dolara, w związku z tym załamanie musi przyjść. „Rynkom finansowym” to się niespecjalnie podoba, bo w scenariuszu oszczędzania nie mogą obracać pustymi pieniędzmi i tworzyć tylko dla siebie wartości dodanej, wymieniając ten pusty kapitał na twarde dobra. Po prostu programy oszczędnościowe i jako ich efekt drugie dno kryzysu zepsują im świetny biznes.
I ten biznes zostanie zepsuty, pytanie tylko, w jakim stopniu już teraz. To, co można było zrobić, już zrobiono. A obecny szczyt UE ma za zadanie takie zmiany instytucjonalne, by strefę euro i szerzej całą Unię ochronić przed skutkami recesji. Rozpad euro albo jeszcze gorzej - całej UE byłby bowiem kompletną katastrofą gospodarczą dla wszystkich. W takich chwilach ludzie nie myślą o innych, tylko o sobie i utrzymaniu swojego własnego stanu posiadania przed kolejnym stopnieniem. Problem w tym, że wtedy stosując nieskoordynowane metody i dbając tylko o swój interes przedłużają moment chaosu i powiększają straty -oczywiście nie u wszystkich to występuje. Normą jest jednak, że ofiara takich zmian padają najsłabsi, a niestabilności gospodarcze potrafią niszczyć niejedną scenę polityczną. Straszenie wojną to raczej przesada, ale na pewno można by stwierdzić, że integracja europejska by tego nie przetrwała.
I właśnie by ją ochronić, wprowadza się zmiany traktatowe. Majż one za zadanie wzmocnić relacje między państwami Unii i utrudnić im oderwanie się na fali kryzysu od europejskiej płyty. Jednocześnie mają zostać wprowadzone zasady, które pozwolą uniknąć podobnych perturbacji w przyszłości.
Nic jednak z tych zmian nie ma wpływu na ”rynki finansowe”, którym na osłodę rzucono ochłap w postaci obniżki stop procentowych, by nadal mogły bawić się dolarkami czy eureczkami jak ćpun igłami.
No dobrze - to wiemy już, czemu „ćwok” i czemu „unia”, ale co ma do tego niepodległość? To oczywiście prowokacyjne pytanie. Po pierwsze trudno mówić o niepodległości, gdy z jednej strony kilka instytucji finansowych wypowiada niemalże wojnę całej Unii Europejskiej i rządzi ich „trzystoma kreskami” jak chce, a z drugiej, gdy odpowiedzią na to jest budowanie unijnej tratwy ratunkowej, która ma związać i ubezwłasnowolnić finanse krajów członkowskich tak, by wszyscy wiosłowali w jednym rytmie, dopływając do bezpiecznego brzegu szybciej (jak w propozycji niemieckiej), czy sprawić, że z tej tratwy będzie można zrzucić wybranego przez silniejszych delikwenta czyniąc ja lżejszą i szybszą(propozycja francuska). Każda z tych propozycji kończy się ograniczeniem suwerenności w ten czy inny sposób. A po co nam ta suwerenność, niepodległość? Prosta sprawa: aby się rozwijać.
Historia, czyli praktyka ostateczna, potwierdziła, że tylko gospodarka kapitalistyczna, potocznie ujmowana jako liberalna, się sprawdza. Jej naczelną zasadą jest wolność - decydowania, kupowania, sprzedawania, a co z tego wynika-wolność polityczna, która ewoluowała we współczesną demokracje. Wolność pod tymi wielorakimi postaciami nie miałaby sensu, jeśli człowiek potrafiłby określić jakąś ścieżkę rozwoju i racjonalnie ocenić, co jest możliwe dla niego z korzyścią, a co nie. Świat okazał się na to za chaotyczny i nieprzewidywalny. Mimo, że istnieją godne zasady postępowania i możliwość ich utworzenia, wolność jest niezbędna, by elastycznie dostosować się do warunków życia.
A wraz z wzrostem naszej wiedzy o świecie i postępem techniki paradoksalnie zmniejsza się nasza o nim skumulowana wiedza. Przez to rośnie znaczenie wolności, której potrzeba więcej a nie mniej, bo tylko wolność pozwala testować alternatywy, sprawdzać hipotezy i dokonywać odpowiedzialnych wyborów, które są najlepszym środkiem dyscyplinującym, jaki występuje w naturze. Elastyczność, zdolność reagowania, ciągłe szukanie nowych ścieżek to jest właśnie natura kapitalizmu, liberalizmu i demokracji. To zaś, co jest dobre dla jednostek, jest również ogólnie dobre dla zbiorowości. Wolność gospodarcza państw pozwala im również realizować pryncypia kapitalizmu. Z faktu bycia niepodległym bezpośrednio więc wynika zdolność do budowania dobrobytu.
W związku z tym przeciwstawienie tych dwóch spraw sobie jest błędne. A obowiązkiem rządów europejskich (nie tylko polskiego) jest utrzymać jak najwięcej z tej wolności tak, aby i Europa i Polska mogły się dynamicznie rozwijać.
Ergo - Unia państw niepodległych, ćwoku!
Jerzy Zarzycki