Nasze komentarze - Naszym zdaniem

Szaleni z miłości

2005-12-17 00:00:00

Pewna kobieta wygłosiła taką oto wykładnie miłości:
„Najpierw jest namiętność, później intymność, bliskość a następnie to wszystko powinno przerodzić się w miłość... Tak wygląda teoria.”


W odpowiedzi postawiłem pytanie: jaka teoria tak właśnie wygląda? Jeśli ktoś chce w ten sposób obudować teoretycznie miłość, to najpierw musiałby odpowiedzieć sobie na zasadnicze pytanie: czym jest w istocie to sławne uczucie?

Wstępne założenia teorii cytowanej kobiety chwilowo przyjmuję: najpierw namiętność, intymność itd. Problem rysuje się dalej „….powinno przerodzić się w miłość”, jeśli „przerodzić”, to w coś konkretnego. Czyli, w co? Poeci bardzo chętnie i pięknie piszą sonety, ballady miłosne, serenady i tak dalej – o czym? 

O tym, jak „patrzą w jej oczy, w których widzą szalejące, wesołe iskierki”, „uśmiechają się do świata, bo taki piękny, gdy ona po nim stąpa”, czy z kolei „siedzą nad brzegiem morza, zanurzając myśli w bezkres lodowego błękitu, bo rok już mija, jak nie mają od niej żadnego znaku, listu choćby…”.  Zaiste piękne, a czasem tak przejmująco bolesne to wszystko. Tylko o co tu właściwie chodzi?

Warto zwrócić uwagę, że najsławniejsze poezje miłosne to nie „jesteśmy ze sobą już piąty rok, a ja wciąż szaleję z radości, widząc jak ona wstaje z łóżka w delikatnych promieniach porannego, letniego słońca”.
Po pięciu latach, ba, po roku nawet, on nie widzi już tych kwiatów we włosach partnerki, jej nie uginają się już nogi pod wpływem dotyku jego męskiej, szorstkiej dłoni… Niestety, ale i – o czym już za moment – na całe szczęście.

Współcześnie często uważa się - i jest to twierdzenie zdaje się dość dobrze umocowane empirycznie – że miłość jest specyficznym stanem pobudzenia emocjonalnego. Człowieka - ofiarę cechuje między innymi podwyższona i 'chorobowo zmieniona' aktywność mózgu, spowodowana przede wszystkim nadmiernym i niekontrolowanym uwalnianiem niektórych neurotransmiterów – dopaminy, adrenaliny, serotoniny czy endorfin. Każdy, kto choć raz był prawdziwie zakochany, doznał tego właśnie chemicznego rozstroju mózgu.
Czy pamiętasz, że kiedy siedziałeś na ławce obok ukochanej, świat wydawał się, ogólnie ujmując, ładniejszy? Za różowe okulary podziękuj żeńsko brzmiącym związkom chemicznym – serotoninie i endorfinom. A kiedy złapaliście się za ręce, odczułeś (odczułaś) takie specyficzne muśnięcie żołądka od wewnątrz? A teraz przypomnij sobie, co się stało, kiedy nagle się czegoś przestraszyłeś (przestraszyłaś) - z żołądkiem stało się dokładnie to samo.

Uwalnianie adrenaliny ma miejsce nie tylko w trakcie ulicznej bójki, ale również kiedy „ta ona”, czy też „ten on” się do ciebie przytula, a czasem nawet – w przypadkach doskonałego dopasowania partnerów – wystarczy, że dotknie.

Nie spotkałem się z naukową definicją, mówiącą o miłości jako o 'przyzwyczajeniu, wzajemnym rozumieniu się' itd. Takie ujęcie zagadnienia jest kulturową nakładką na coś, co w istocie rzeczy jest ewolucyjnie wykształconym mechanizmem, mającym doprowadzić do konkretnego celu, o którym za chwilę.

Skoro ewolucja wykształciła jakiś mechanizm, to nie po to, żeby był, tylko po to, żeby do czegoś służył. Kulturowe, jak je nazywam, podejście do zagadnienia miłości nie ma sensu z punktu widzenia ewolucji rodzaju ludzkiego. Czy natura miałaby obdarzać nas umiejętnością odczuwania silnych emocji, tylko po to, żebyśmy mieli temat do rozważań w kąciku porad sercowych magazynu Cosmopolitan? Otóż nie.

Zakochujemy się po to, żeby coś się w związku z tym fizycznie zdarzyło. Tak, jak odczuwamy głód dlatego, żebyśmy nie zapomnieli dostarczyć organizmowi energii niezbędnej w procesach metabolicznych, tak zakochujemy się po to, żeby odczuwać niepohamowaną chęć zbliżenia się do partnera.
Ta potrzeba jest tak silna znowu nie dlatego, żebyśmy z gorejącym wzrokiem mogli o tym opowiadać koleżance, tylko dlatego, żeby zmaksymalizować szanse sukcesu…. prokreacyjnego. Żeby to w pełni zobrazować, trzeba wspomnieć o strategiach doboru partnerów (które oczywiście same w sobie są tematem na pokaźną monografię). Będzie więc w wielkim skrócie.

Przychodzimy do pracy, czy na uczelnię, i nagle stwierdzamy, że w naszym otoczeniu pojawia się nowa koleżanka, czy kolega. Czeka nas w związku z tym fascynująca przygoda poznawcza (bez względu na to, jak bardzo ktoś upiera się, że jest inaczej). Otóż zlustrujemy tą osobę od stóp do głów, zwrócimy uwagę na odcień skóry (czy nie szara), włosy (czy zdrowe), symetrię ciała, widoczne dysplastie (defekty), cechy płciowe (wydatny biust i np. szerokość bioder u kobiety, lub pokaźny tors u mężczyzny). Oddając się fali ciekawości, zbliżymy się do niej (niego), sprawdzimy tembr głosu, zapach, spojrzymy w oczy (w celu sprawdzenia reakcji zwrotnej) i tak dalej.
Do tego wysondujemy status, pozycję społeczną, zasobność itp. Podróż poznawcza kończy się, mówiąc krótko, określeniem tego kogoś jako odpowiedni, bądź nieodpowiedni materiał genetyczny. I w tym momencie dziewięć na dziesięć czytelniczek (czytelników) uśmiechnie się ironicznie, stwierdzając, że autor jest wariatem. Będzie to reakcja jak najbardziej przewidywalna, ponieważ opisane przeze mnie procesy zachodzą bez udziału świadomości.

Natura zadbała o to, żeby człowiek się nad tym wszystkim nie zastanawiał, tylko działał. Ale kiedy już opadnie pierwsze obrzydzenie w stosunku do obraźliwej, zbliżającej nas do zwierząt teorii, wielu czytelników ze zdumieniem odkryje, że tak właśnie działa.

Stwierdzamy zatem (absolutnie nieświadomie), że ten ktoś jest właśnie zbiorem genów, z którymi warto połączyć swoje. Aby powstał silny, możliwie doskonały, potomek. I tu zaczyna się chemia. Wzbudzony pożądanymi cechami partnera (choćby potencjalnego) mózg dostaje potężny zastrzyk wspomnianych wcześniej chemikaliów.
Jest namiętność, ogień tak zwany, jest chęć spędzania ze nim (nią) każdej chwili, jako że chcemy widzieć świat w tych różowych okularach. Jak narkoman (narkomanka). To właśnie ten mechanizm - natura „załatwiła nam” wejściówkę na świetny film, ale jej rzeczywistym celem jest to, żebyśmy mieli jak najwięcej dogodnych sytuacji, w których możemy postarać się o potomka.

Tak to zostało „zaprogramowane”. Po to właśnie jest miłość. Teraz zapewne obruszą się głównie czytelniczki, stwierdzając, że autor pomylił miłość ze zwierzęcym pożądaniem. Wszak dzikie żądze się kończą, a wspaniała, „prawdziwa miłość” potrafi trwać… aż do śmierci. To, o czym myślicie, jest właśnie pojęciem, pod którym kryje się określenie relacji między partnerami, a nie stanem emocjonalnym.

Miłość, jako stan, jest z natury krótkotrwała. Nie może trwać długo ze względów zupełnie oczywistych – zakochany by tego po prostu nie wytrzymał psychicznie. Czy wyobrażacie sobie bycie zakochanym (zakochaną) z tymi wszystkimi objawami - drżeniem rąk, skurczami, „zamglonymi oczami”, nieadekwatną oceną rzeczywistości, projekcjami – przez, powiedzmy dziesięć lat? Albo choćby rok? Niestety, zaryzykuję tezę, że doprowadziłoby to do rychłej wizyty u psychiatry. I znowu, nie ma tu żadnej tajemnicy.

Każdy, kto kochał, doskonale wie, że stan miłości powoduje też stricte negatywne dla normalnego funkcjonowania skutki. Rozregulowany mózg można powiedzieć pogrąża się w 'chemicznym chaosie'. Układ limbiczny, zaatakowany nadmierną ilością dopaminy jest nadmiernie aktywny, gotów inicjować skrajne stany emocjonalne. Jeśli tak, to zarówno pozytywne, jak i negatywne. Stąd, między innymi, mówi się, że niedaleko od miłości do nienawiści. Zapasy serotoniny, dopaminy i innych związków są ograniczone.
'Założenie natury” jest takie, że w warunkach normalnej eksploatacji są one regenerowane na bieżąco, tzn. jeśli uwalniam x jednostek związku, to zanim uwolnię następne x jednostek, poprzednia ilość już się odtworzy. W warunkach ekstremalnych, właśnie miłości lub narkotycznego pobudzenia, powiedzmy przez MDMA (ecstasy) zapasy zużywane są zbyt gwałtownie i po prostu się wyczerpują.

Stąd częsta wśród 'ciężko zakochanych' huśtawka nastrojów, skłonność do depresji w momencie, kiedy coś wg. zakochanego, czyli skrajnie wyczerpanego, zdaje się być nie tak ('ona na pewno mnie teraz zdradza'), a u narkomanów-imprezowiczów „chemiczne zjazdy”, depresje, obniżenie motywacji itd.

Dlatego właśnie miłość jest obliczona na chwilę. Trudno powiedzieć na jak długo, to zależy od cech osobniczych. Czasem miesiąc, czasem pół roku. Co więcej, z punktu widzenia natury, długotrwała miłość wcale nie jest do niczego potrzebna. Chodzi o to, żeby pojawił się ten potomek (a właściwie żeby kobieta zaszła w ciążę).
Dalej nie ma potrzeby stymulacji, górę biorą całkowicie racjonalne przesłanki pozostania na jakiś czas z partnerem – odchowanie kolejnej „nagiej małpy” (w taki, bardzo trafny moim zdaniem, sposób określił człowieka Desmond Morris, pisząc m.in. o ludzkiej seksualności). Nie zawsze jest tak miło i sielankowo, bo mężczyznę wyposażono także w niepohamowany popęd do rozsiewania własnego materiału genetycznego na lewo i prawo… Ale to już inna historia.

Natura zupełnie nie przewidziała współczesnych związków, które prowadzą do niczego. Stąd w Cosmo i Elle kolumny pełne żalów, że on nie kocha, że ona nie kocha, że rozpada nam się wszystko, że on mnie chyba zdradza i innych plątanin. Bo w założeniu to nie tak miało być, zupełnie nie tak.

Miłość, to gmatwanina gwałtownych emocji, pożądania, namiętności, uruchomiona chemią i chemią „niesiona”. To „haj”, o którym tak pięknie i chwytliwie pisał Goethe, śpiewa Kasia Kowalska, i który inspiruje do kręcenia różnych Pearl Harborów.
Bo przecież powiedzenie „kocham moją żonę” brzmi zdecydowanie lepiej, niż „jestem związany z tą kobietą szeregiem różnych spraw, wychowujemy nasze dziecko i nawet lubię z nią pogadać. A tak, świat przez moment wydał mi się różowy, stąd wyniknął ten mały człowiek….”.    

Michał Dębek
(
michal.debek@dlastudenta.pl)

Komentarze
Redakcja dlaStudenta.pl nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi Internautów opublikowane na stronach serwisu oraz zastrzega sobie prawo do redagowania, skracania bądź usuwania komentarzy zawierających treści zabronione przez prawo, uznawane za obraźliwie lub naruszające zasady współżycia społecznego.
  • tytuł [0]
    podpis
    2005-11-01 12:19:38
    komentarz
Zobacz także
Komunistyczne pomniki mają się w Polsce dobrze
Komunistyczne pomniki mają się w Polsce dobrze

Czy niszczenie paskudnych reliktów przeszłości zasługuje na miano przestępstwa?

Max, nie daj się
Max, nie daj się

Mariusz Max Kolonko znienawidzony przez media głównego nurtu, bo skłania ludzi do myślenia.

Naród idiocieje na potęgę
Naród idiocieje na potęgę

Już wkrótce nazwisko Wołodyjowskiego poznamy z pieśni na meczach siatkówki, a Soplicę skojarzymy tylko z nazwą wódki.

Ostatnio dodane
Komunistyczne pomniki mają się w Polsce dobrze
Komunistyczne pomniki mają się w Polsce dobrze

Czy niszczenie paskudnych reliktów przeszłości zasługuje na miano przestępstwa?

Max, nie daj się
Max, nie daj się

Mariusz Max Kolonko znienawidzony przez media głównego nurtu, bo skłania ludzi do myślenia.