|
Fot. Adam Skrzydlewski |
Wspaniały aromat nasycił powietrze. Przyjemny chłód zawładnął całym krajobrazem pełnym fantazyjnych kształtów w barwach niemożliwych do opisania, zatem i niemożliwych do namalowania. Usiadłem przed płótnem rozpostartym przede mną i rozpocząłem malowanie czegoś, co ktoś nierozsądny i głęboko romantyczny mógłby nazwać malowidłem lub nawet obrazem.
Głowa ciążyła mi nie miłosiernie, a ból nie znał litości dla płatów czołowego, ciemieniowego i skroniowego. Mimo wszystko złapałem za pędzel i zapałałem chęcią stworzenia malarskiej apologii swego rozdmuchanego żywota. Nieposłuszne kończyny napędzane uśpionym talentem, odrobinkę pokracznie zabrały się do rzeczy. Najpierw drzewo. Drzewo może być symbolem wszystkiego, a zwłaszcza złamane – pomyślałem szkicując pień i wygięte rachityczne konary. Jak na początek może być? W czaszce rządy sprawowała pustka, a jak wiadomo z pustego nie naleję – odchrząknąłem mimowolnie bazgrząc coś co przypominało, i w istocie było szklanką soku z białych porzeczek. Nagle (wierzcie lub nie) przed powiększonym źrenicami stanęło mi oszronione naczynie wypełnione wiadomą zawartością. „Dzięki o Ty, który zatopiłeś tysiące jeźdźców egipskich wraz z rydwanami” – zaintonowałem modlitewnie. Nie zważając na okoliczności wychyliłem do dna. Oświetlony umysł, błyskawicznie przyozdobił malowidło kolejnym (tym razem większym) naczyniem. „To z pewnością nie jest deja vu” – utwierdziły mnie w przekonaniu kubki smakowe po spożyciu drugiej porcji. Jako, że nigdy nie należałem do minimalistów, tuż przy drzewie ukazała się szczelnie zakorkowana butelka z sokiem z białych porzeczek (ulubionym trunkiem Białych Kruków de facto). Eureka! Taki fart zdarza się raz w życiu. Odbezpieczając nowy dar zdecydowałem się rozpędzić jeszcze bardziej – (wyraz twarzy musiał być komiczny). Dłonie stały się pewne, a pędzel był jak szósty palec (zdaje się, że to jest właśnie malarska wena). Ostatnie precyzyjne posunięcia i tuż obok wyłoniła… się naga… Róża Bez (od niedawna Bez-Kolcov). Organizmem wstrząsnęły dreszcze i poczułem, że blednę albo nabieram rumieńców. Jak rażony prądem odskoczyłem, dzierżąc w prawicy pędzel i butelkę w lewej dłoni. Milcząca zjawa przysunęła się bliżej i (o zgrozo!) też nie przyszła z pustymi rękami. Desperacko próbowałem rozluźnić atmosferę: - Świetnie wyglądasz….Naprawdę wspaniale… Cisza. - Podobno wyszłaś powtórnie za mąż i jesteś szczęśliwa? To samo. Iluzyjna tajemniczość przeobraziła się w typową scenerię filmu grozy z dekoracjami i dialogami na czele. - Wiesz…Może masz ochotę się napić? – (na mnie zawsze to działało). Chyba tylko na mnie. Powietrze stało się nieznośnie ciężkie i zdałem sobie sprawę, że tak może wyglądać ostateczność. Róża wodziła nieobecnymi oczyma i wymachiwała niezidentyfikowanym narzędziem. Ostatnie co zauważyłem to jej ręka z grzebieniem nad moją głową.
Obudziłem się zlany potem z rozkołatanym mięśniem sercowym i trzęsącymi się kończynami. Co za ulga… - zauważyła moja błyskotliwa świadomość. Ślinianki przyuszna i podżuchwowa pracowały na pełnych obrotach i poczułem się jak Beduin gdzieś na pustynnych zgliszczach. Zwlokłem się z łóżka zamaszystym padem na nie odkurzony dywan i podczołgałem się ku wazonowi ze zwiędłym kwieciem wewnątrz. Woda - źródło życia – zaspokoiła pierwszą falę pragnienia. Z wielkim trudem ustawiłem ciało w pozycji pionowej i zrozumiałem dlaczego niemowlaki zaraz po urodzeniu nie potrafią chodzić. Otwarcie okien i przewietrzenie mieszkania okazało się kolejnym trafnym wyborem. Zimne powietrze świetnie kontrastowało z moim samopoczuciem. Już prawie zapomniałem o złym śnie, kiedy coś niespodziewanie zastukało do drzwi. Nie można nazywać tego pukaniem gdyż hałas był tak duży, że oznajmiał wizytę wielkiej inkwizycji, gestapo lub zdenerwowanej kobiety. Z towarzyszącym niepokojem i korkociągiem w kieszeni odryglowałem drzwi, za którymi stała zirytowana panna Bez. - Byliśmy wczoraj umówieni – rozpoczęła z wyrzutem Agresja – Zapomniałeś? Czy znowu marnowałeś czas w towarzystwie tego idioty Kiela? - No wiesz…Faktycznie coś mi wypadło. Słyszałaś, że twoja siostra jest w Entropii? – odpowiedziałem pytaniem - Róża? – odpowiedziała również pytaniem - Tak – przytaknąłem - Ta suka? - Twoja siostra – sprostowałem by nikogo nie obrażać Agresja z pewnością mniej poruszona niż ja wizytą doskonale znanej nam osoby, przysiadła w fotelu i przez jakiś czas przyglądała się rzuconemu bezwładnie płótnie. - Nie wiedziałam, że znowu malujesz akty? – zapytała zainteresowana malowidłem - Bo nie maluję- odparłem - A ten tu czy jest?- spytała wskazując obiekt jej zainteresowania. - Ten ? To być nie może! – krzyknąłem z niedowierzaniem czyniąc naszą rozmowę lakoniczną i zagadkową..
(….pauza na adaptację parapsychologicznego zjawiska)
Obraz, który zwrócił uwagę Agresji był identyczny z tym z mojego snu. Połamane drzewo, dookoła szklanki, butelka i naga kobieta. Charakterystyczny koloryt i zabójcza wręcz ekspresja wskazywały, że to moje dzieło. Tak… Byłem wziętym malarzem, zarabiałem w ten sposób. Jako taką sławę i estymę w kaście, przyniósł mi mój autoportret niesłusznie zinterpretowany jako trawestacja portretu Ho Chi Minha. A ja po prostu wcześniej pobudzałem swoją wenę ( stąd nieco skośne oczy i przyklejony uśmiech). Arcydzieło zostało odsprzedane za sowitą cenę do odwiedzanego przez szkolne wycieczki muzeum pop artu, więc nie widziałem powodów by protestować. - Kto jest na tym obrazie? – zapytała Agresja zbijając mnie z pantałyku – A te puste szklanki? To jakaś metafora? - Tak. Zgadza się. – przybrałem maksymalnie poważną pozę, pomijając zgrabnie odpowiedź na pierwsze zapytanie – Pusta szklanka to metafora…odwiecznej zmory artystów, formy…Butelka to umysł, który swą treść przelewa w rozmaite formy, szukając odpowiedniego wyrazu, punktu wyjścia. Natrafia jednak na przesyt w pustce, nawet najbardziej kreatywny twórca obecnie nie jest w stanie znaleźć odpowiednika ceramicznego novum. Istnieją szklanki, kieliszki etc. cała masa naczyń, które weszły w powszechny obieg, nikt teraz nie napije się np. z pudełka po zapałkach…i tutaj jest pies pogrzebany. Dziejowy dramat artystów i miejsca sztuki w codzienności, która odmierza czas i decyduje co jest nocą, a co dniem, artyzm to abstrakcja na usługach codzienności. Zatem co za tym idzie? Z pustego nie nalejesz – kończąc monolog - tu posłużę się wysublimowaną metaforą - musiałem wyglądać jak „Mężczyzna w złotym Chełmie” Rembrandtaa Godna podziwu powaga przy opowiadaniu bzdur. - A połamane drzewo i naga kobieta?- wciąż indagowała coraz bardziej zaciekawiona rozmówczyni. - To proste…- odparłem z maskowanym przekonaniem – Złamane drzewo na moim płótnie symbolizuję artystę, dla którego łamanie formy jest jedyną drogą. Świadomie wybiera dysonans i prokuruje paradoks – zabijamy sztukę aby wyrazić w ten sposób swój artyzm. Jest to kolejna egzemplifikacja obrazująca uwikłanie twórcy w sprzeczności związane z uprawianiem sztuki. - A naga kobieta? Co obrazuje? Nie widzę związku z resztą . - Naga kobieta ma poprawić estetykę – odparłem cicho i niepewnie. - Żartujesz? – spytała tonem zwiastującym nienawistny wybuch - Tak – skłamałem – To także symbol. Rozumiesz Ewa zerwała zakazany owoc z drzewa i była przy tym naga, nie muszę Ci tłumaczyć chyba? – miałem nadzieję na urwanie rozmowy. - Nigdy nie rozumiałam malarstwa, ale obraz jest chyba dobry. Podoba mi się – skończyła temat Agresja. - To do rychłego zobaczenia – palnąłem zapominając o kurtuazji w dialogach damsko-męskich. - Widzę, że chcesz być sam, więc nie przeszkadzam – odpowiedziała szczerze przyjacielskim tonem Agresja – Do zobaczenia.
Cdn.
Przemysław Topornicki (mysli@dlastudenta.pl)
|