Bo my lecimy do Londynu
2008-01-08 15:15:56Bo my lecimy do Londynu. Londynu. The City of London. Lecimy. Jak wspaniale jest polecieć do Londynu. Tanie linie lotnicze zapewnią Ci miłą obsługę, przyjemną podróż, a także niezapomniane wrażenia. I tanie alkohole. Dopóki starczy nam sił, pieniędzy i póki wyczerpane zapasy nas nie rozłączą. A więc lecimy.
Odprawa. Nie straszne nam taśmy wytyczające ścieżki, odczepimy je. Jak będzie trzeba to nawet przeskoczymy. Nie straszne nam kolejki, bowiem w nich nie stoimy. Prędzej, prędzej. Nieograniczone możliwości i Tamiza pieniądzem płynąca czekają na nas w The City of London. A więc walczmy jak lwy o dwa kilo nadbagażu, dumnie stawiajmy na swoim i ze staropolskim hartem ducha oznajmijmy, że za niego nie zapłacimy. Pędźmy z dreszczykiem emocji do odprawy celnej. Otworzyli gejta. Amok. London czeka. A miejsca nienumerowane. A miejsc przy oknie dla wszystkich nie starczy. A zdjęć nie będzie. A więc ruszyli. Tylko dumnie spoczywające na lśniącej podłodze lotniska chusteczki/butelki/papierki przypominają, ze oto pasażerowie lotu do The City of London ruszyli w zapierający dech w piersiach slalom po płycie lotniska!
Swojskim „bry!" odpowiemy na firmowo uśmiechnięte „good afternoon" i okiem myśliwego- zdobywcy omieciemy pokład. Bo my lecimy do Londynu. Darmowa gazetka? Jes, senkju. Darmowe przekąski? Jes, senkju. A gdy po półtorej godzinie skrętu szyi w stronę najbliższego okna pilot ładnie posadzi maszynę, będziemy bili mu brawo. A co, niech widzi, jacyśmy światowi.
Przypadki Jarka
Jarek ma 23 lata. Pomaga mamie sprzątać domy Anglików i bogatych Polaków. Umyje okna, wyniesie śmieci, dywany poodkurza. W nagrodę mama kupi mu 50, a może nawet 100 ml zapachu Channel, bo to jego ulubione, że jak się raz psiknie, to dziewczyny nosem za nim na ulicy wodzą. Albo jakieś fazowe ciuchy kupi.
Bo sprawa jest taka. Jarek w Polsce jest djem. Gra ogólnie techno, a jego ksywa to Jerrick, koniecznie przez double r. Kiedyś w jego miasteczku (4 tysiące mieszkańców) zrobili z ekipą imprezę. Nazwali ją Techno Zmartwychwstanie. Na samym środku plakatu wymalowany był wielki chrześcijański krzyż. Fazowo. Impreza była zajebiaszcza, że aż ksiądz z ambony na ten plakat pomstował. Bo w ogóle to Jerrick lubi się dobrze ubrać. Wiadomo, moda jak moda, fazowa jest. Jeśli perfumy to tylko Channel. Hugo Bossa to on już w przedszkolu miał, a teraz byle wieśniak w Polsce Bossa używa. Z butami Jarek ma tak samo. Żadne tam nike i adidas. On nosi LaCoste.
Tak sobie siedzimy i gadamy z Jarkiem. Mama Jarka akurat pucuje okna w sąsiednim pokoju, wiec dj Jerrick przyszedł mnie odwiedzić. Ulubiony kolor Jarka to biały. Długo zastanawiał się, jaki powinien być jego ulubiony kolor. Zielony, czerwony, to nie, bo dodać do tego żółty i masz kolory reggae, a on przecież jest djem techno. Biały to taki murzyński kolor. Poza tym miał kiedyś dziewczynę, która nosiła się na biało i tak fajnie razem wyglądali. Stanęło więc na białym. Bo Jerrick ogólnie to miał dużo dziewczyn. Jedna taka to fazowa dość była. Słuchała hardrocka i death metalu, ale miała ładną twarz. -„Ty też masz ładną twarz" powiada mi Jerrick. Myślę sobie: coś w tym być musi, w końcu nie byle kto mi to mówi.
Nasza pogawędka toczy się dalej śladem ulic Hammersmith, gdzie sklepy z ciuchami kuszą wyprzedażami. Jarek nabył ostatnio strasznie fazową marynarkę. Nie taką elegancką, ale właśnie taką fazową. I do tego w River Island (czyt. riwer island) mama kupiła mu czapkę. No po prostu razem to wygląda zajebiaszczo. Że aż jak wróci do Polski, to chyba będzie się musiał wybrać w niedzielę do kościoła. Albo założy jeszcze do tego swoje LaCosty i przejdzie się na dyskotekę. Usiądzie przy stoliku i będzie siedział. W fazowej marynarce, czapce z River Island i butach LaCoste.
Ale my tu sobie gadu gadu, a jeszcze całe drugie piętro nie posprzątane.
The Transport of London
Linia 266 na słodki początek. 25 minut wycieczki krajoznawczej atrakcyjnie zakorkowanymi ulicami Londynu. Za oknem autobusu przesławna angielska pogoda. Och, Deszczu Londyński i Ty, Mgło Bladomleczna. Wy, opiewane przez podręczniki wszelkie do nauki języka angielskiego. Niech was szlag jasny trafi (pozostając w terminologii meteorologicznej). Dla zabicia czasu liczę, ile różnych języków da się usłyszeć w jednym autobusie. Dochodzę do pięciu i stwierdzam, że działa to co najmniej tak dobrze jak liczenie owiec, ergo prawie przysypiam w tym jeżdżącym przybytku multilingualizmu. Wchodzenie w fazę REM przerywa mi wyrzucająca z siebie sto słów na sekundę latynoska mama. Istny karabin maszynowy strzelający rodzicielskimi słowami potępienia.
Zwycięsko wychodzę ze starcia z nagłym podmuchem wiatru, który powstrzymuje mnie od opuszczenia autobusu. Pada, pada, pada. Leje. Wieje. Przecinam Lyric Squere, gdzie tryskająca na przekór ulewie fontanna przypomina, jak żywym było to miejsce zaledwie kilkanaście dni temu, w prawie-że-upalne dni. Kierunek stacja Hammersmith. Zlewam się z tłumem. Peron 3, linia Picadilly. Trzy stacje, wysiadka. Schodami w dół, niżej, niżej w kolejne kręgi metra. Direct Line. Przytłumione odgłosy, twarze przed innymi twarzami zasłonięte gazetami, uszy od innych dźwięków odgrodzone słuchawkami, oczy zamknięte przed światem powiekami.
A na koniec nonszalancko zagram czytnikowi na nosie moją kartą Oysterd. Mrugnie na zielono na znak mojego zwycięstwa. Bo na szczęście się nie zgubiłam w tym podziemnym mieście londyńskiej komunikacji.
Pick a Pole
Reguły gry są proste. Siadasz w bardzo zatłoczonym miejscu, na przykład parku lub kawiarnianym ogródku. Jedyne, czego potrzebujesz to: w miarę dobry wzrok i widok na przepływającą obok ciebie rzekę ludzi. Czas gry jest nieograniczony. Uwaga: zabawa wciąga. Skoncentruj się i wytęż wzrok. Twoim zadaniem jest z możliwie jak najdalszej odległości wypatrzyć Polaka. Podpowiedzi, w rodzaju możliwości usłyszenia języka, jakim posługuje się potencjalny Polak, lub też napis w jego języku na koszulce itp., są niedozwolone. Dla wprawnego gracza podpowiedzią będzie zestaw typu: skarpetki + sandały, dres + gładko ogolona głowa, czarne odrosty na blond farbowanych włosach+ reklamówka na zakupy używana jako torebka. Podsłuchanie, jakim językiem posługuje się potencjalny Polak jest ostatecznością i jest dozwolone jedynie wtedy, gdy drugi gracz chce sprawdzić Twoje trafienie.
Trafienia J. są bezbłędne. Londyńczyk z dziada pradziada, zmysł szpiegowski niczym Sherlock Holmes. Siadamy w słoneczne popołudnie na skwerze. Fontanna tryska wodą niczym otwarta żyła Londynu. Jej szum zlewa się z biciem serca ulicy, tworząc tętno miasta. Symbioza ludzi i maszyn. Nagle linia horyzontu załamuje się, wypluwa się z niej element wyraźnie nie pasujący do reszty. Dzielnie drepta w swoim dresiku z wyrazem twarzy nie wyrażającym specjalnie nic. - „Popatrz, tam, tam"- mówi J. - „Polak". Nastawiam ucha. Faktycznie, Polak. Moja rola w naszej grze ogranicza się jedynie do potwierdzenia, że osoba, którą wskazał, mówi rzeczywiście po polsku, a więc Polakiem jest.
- „Jak Ty to robisz"- pytam. A on na to: - „Popatrz, on po prostu musi być Polakiem".
Katarzyna Górniak
(katarzyna.gorniak@dlastudenta.pl)