A w beciku dramat
2006-01-12 00:00:00
Preludium Rok 2005 uraczył nas prawdziwymi politycznymi igrzyskami, skrojonymi na miarę tygrysa Europy Wschodniej. Przez blisko pół roku oczy, serca i dusze Polaków cieszyła nieustająca kampania wyborcza. A wyborów w tym roku nie dość, że mnóstwo, to w dodatku wyjątkowo trudnych. Kandydaci wyłącznie wspaniali, silni i uczciwi. Prawi i lewi. Duzi i mali. Moherowe komanda kontra krakowskie kapelusze. Wybór zaiste trudny. Tym bardziej, że wszystkie umysły, bez względu na przynależność partyjną, w miarę zbliżania się wyborów, sprawiały wrażenie coraz bardziej niezdrowych. Tak oto, w tych miłych i niepowtarzalnych okolicznościach przyrody, w najtęższych głowach reprezentantów narodu rodziły się nowe, śmiałe koncepcje uzdrowienia umęczonej rządami baronów i innych książąt Rzeczpospolitej. Niektóre z nich na szczęście pozostały jedynie urojeniami mózgów niewątpliwie wysiłkiem dla Polski przeciążonych. Inne niestety nie. Wybrane niemal po równo siłą ludu głosującego i – co zatrważające – siłą milczącego przyzwolenia połowy narodu, który do wyborów się nie pofatygował. Bo po co. Niepewność Co nas czeka w ciągu obecnego „cyklu rządowego” tak do końca nie wiadomo. Na razie wiadomo, że jedynie chłopak z dziewczyną są normalna rodziną oraz, że w razie gdyby przyszło komuś do głowy strajkować, Ministerstwo Obrony Narodowej nie wyklucza możliwości spacyfikowania go dla dobra ogółu. Ogół się cieszy, bo w końcu nie po to wybierał rządy silnej ręki, żeby się teraz jacyś lekarze z podejrzanie zielonogórskiego porozumienia nań wypięli i leczenia odmawiali. Pięć złotych polskich od pacjenta i jeszcze im mało? To pałą ich. Jak za starych, dobrych czasów, o których powrocie – jak pokazują wyniki wyborów – większość głosujących Polaków marzy bezustannie. Wiadomo też, że rolę rządowej rozgłośni radiowej przejęła pewna jedynie słuszna, polska rdzennie, toruńska stacja o zasięgu równie globalnym, co moherowym. My-naród dowiedzieliśmy się też co jest najpilniejszą kwestią społeczną, wymagającą natychmiastowej interwencji sejmu, rządu oraz prezydenta. Tym palącym społecznym problemem jest proza życia – rozmnażanie. Jest nas, Polaków, po prostu za mało! Stąd wszystkie nasze polskie utrapienia – bieda, bezrobocie, brak dróg, brak infrastruktury, brak nowoczesnych struktur państwowych. Od dawna zapewne siedzieli i myśleli. Co by tu zrobić, żeby przypadkiem nic nie robić, ale żeby naród poczuł, że się dla niego wielkie dzieła czyni. A po nas choćby potop. Jak zwykle. Koncept I wymyślili. Szare komórki gimnastykując zresztą nieznacznie, bo pomysł jest prosty i od wieków ten sam. Damy tym, których jest w Polsce najwięcej, czyli biednym. Co damy? „Żywy pieniądz”. Za co? Za to, co właśnie robią najbardziej i niejako siłą rzeczy, czyli za robienie kolejnych biednych obywateli. Skąd na to weźmiemy? Zedrzemy z tych, którym udaje się cokolwiek w tym kraju zarobić i którzy jakkolwiek przyczyniają się do wytworzenia produktu krajowego brutto. Ci się na pewno nie zbuntują, bo zbyt wiele mają do stracenia, a benzynę wciąż kupują… Zrobimy po 6 zł za litr, a jak będzie mało to i po 10. I tak kupią, nie mają wyjścia. Zresztą, że nic się nie stanie zapewnia zrelaksowana minister finansów. Twierdzi bowiem, że deficyt budżetowy to przecież nie żaden diabeł, nie należy się więc jakoś specjalnie stresować powiększaniem budżetowej przepaści. I tylko jacyś Balcerowicze tego nie rozumieją, ale oni przecież i tak muszą odejść. No chyba, że jak Rejtan stanie okoniem przewodniczący kapitalista Lepper, przyodziany w nowe swe wcielenie, pałające nagłą sympatią w szczególności do pana Balcerowicza, oraz środowiska liberalnych kapitalistów w ogóle. Wszak historia dzieje się każdego dnia. A więc becik. Becik symbolem nowej władzy, nowej jakości, nowej – IV już – Rzeczpospolitej. Nie orzeł biały, nie pióro i kałamarz. Nie autostrada, ani nie choćby – za przeproszeniem – niezawodny zegarek, czy prom kosmiczny. Nie. Naszym polskim wyróżnikiem we współczesnym świecie będzie becik. Tak zadecydowano i nie ma od tej jedynie słusznej koncepcji odwrotu. Czyn W piątek, 30 grudnia roku pańskiego 2005, świeżo upieczony prezydent IV RP podpisał nowelizację ustawy o świadczeniach rodzinnych. Taki noworoczny prezent dla obywateli, którzy przecież o niczym innym nie marzą, tylko żeby się na potęgę rozmnażać! Każda kobieta, która przysporzy Polsce nowego obywatela, a spełnia odpowiednie warunki socjalne – czyli, mówiąc krótko, jest biedna – dostanie za ten heroiczny wyczyn jeden tysiąc złotych polskich. Tyle na razie prezydent. Według środowisk skupionych wokół myśli patriotyczno-narodowo-katolicko-prorodzinnej nie jest to jednak wystarczający krok w kierunku zapełnienia globu Polakami. Cytując za interia.pl z dnia 02.01.06 – „Liga Polskich Rodzin zaapelowała do prezydenta Lecha Kaczyńskiego, aby niezwłocznie podpisał ustawę przyznającą becikowe wszystkim kobietom, które urodziły dziecko - poinformował dzisiaj lider LPR Roman Giertych.”. Czyli jednak benzyna „po dyszce za litr” i odłączenie od kroplówek co niektórych chorych leżących w państwowych, zadłużonych po dach szpitalach. Manifest Jako obywatel pracujący, zarabiający jakieś tam pieniądze zgadzam się na to, by część tego, co wytwarzam, była przeznaczana na różne cele. Na biednych, na tych, którzy często nie ze swej winy nie mają pracy, a przecież coś muszą jeść. Na bezdomne zwierzęta oraz na rząd, sejm i urzędników państwowych (tak, na utrzymywanie tej całej hydry nienasyconej również generalnie się zgadzam, bo zdaję sobie sprawę z konieczności istnienia struktur państwowych). Zgadzam się na dofinansowywanie z moich pieniędzy obiadów dla biednych dzieci w szkołach, na współfinansowanie z mojej kieszeni upadłej służby zdrowia z nieogarnialnym nawet przez astronomów długiem, oraz wszelkich innych zbożnych celów. Jestem częścią tego społeczeństwa, stąpam co dzień po tej ziemi. Powodzi mi się nieźle – mam co jeść, korzystam z dróg publicznych, a czasem nawet chodników. Dzielę się więc tym, co sobie wytworzyłem z tymi, którzy wytworzyć sobie z różnych powodów nie mogli, oraz - wraz z innymi uczestnikami ruchu drogowego - finansuję łatanie dziur w ulicach. W przeciwieństwie do ultraliberałów i Korwinna Mikke nie mam z tym żadnego problemu, ponieważ żyję w wieku XXI, a nie trzysta lat wcześniej. Współczesne państwo musi funkcjonować między innymi zmuszając mnie-obywatela do dzielenia się z innymi. Redystrybucja dóbr jest niestety współcześnie koniecznością. Istotne są proporcje i sposób zagospodarowania przez Państwo pozyskanych od wytwarzającego coś tam obywatela pieniędzy. Z całą stanowczością natomiast nie zgadzam się, aby Państwo przeznaczało moje pieniądze na zachęcanie innych do rozmnażania się. Nie dlatego, że nie lubię dzieci, czy jestem przeciwnikiem polityki prorodzinnej (wręcz odwrotnie, w tej kwestii jestem z całego serca „na tak”). Nie dlatego też, że nie lubię Polaków, a co za tym idzie siebie samego i chciałbym byśmy na zawsze, jako naród, zniknęli z powierzchni tej udręczonej planety. Sprzeciwiam się absurdalnemu rozdawnictwu, które nie wnosi nic, poza tym, że premierowi i prezydentowi pójdą w górę słupki. W dodatku na chwilę. A skutki tegoż będą opłakane i niestety długofalowe. Lęk Tysiąc, dwa, albo nawet trzy tysiące złotych (w końcu jak szaleć, to szaleć) to pieniądze, które wydać można na parę paczek pieluch, przecierki lidera na rynku pokarmów dla niemowlaków oraz dziecięcy wózek. Tyle dla dziecka. Za taki grosz można natomiast nieźle przyimprezować, szczególnie, że na co dzień pije się wyroby winopodobne, a tu można by prawdziwe pół litra na stół postawić… Rząd postanowił po raz kolejny zachęcić najbiedniejszych i najmniej uświadomionych do wyciągnięcia ręki po „darmowy pieniądz”. Co tragiczne, tym razem nie jest to zasiłek na chleb. Tym razem ten darmowy pieniądz „się wyda”, a pozostanie mały człowiek. Człowiek, który całe swoje dalsze życie, będzie cierpiał, bo się po prostu źle urodził. Biednie, bez perspektyw, prawdopodobnie nigdy nie zdobędzie żadnego sensownego wykształcenia. Będzie kolejnym, snującym się po tym ziemskim padole cieniem. A wtedy rząd powie – no tak, jest taki biedny człowiek, trzeba mu dać jakiś zasiłek, bo pójdzie kraść, albo kogoś weźmie i zabije. No i jak tu nie dać? Pytanie – skąd? Przy takiej filozofii nastąpi bowiem moment, w którym nie będzie już z kogo zedrzeć, ponieważ liczba potrzebujących (wówczas już faktycznie, bezsprzecznie potrzebujących) tysiąckrotnie przewyższy liczbę mogących się jeszcze czymś podzielić. Największą brednią, jaką słyszałem jakiś czas temu w kontekście „okołobecikowym”, było stwierdzenie któregoś z polityków, że jak nie będziemy mieli dodatniego przyrostu naturalnego to przecież będzie nas mniej coraz, wskutek czego nie będzie miał kto pracować na emerytury i załamie się budżet państwa. Tylko, że niestety, rzecz nie na tym polega, żeby było 4 kilogramy obywatela więcej, tylko na tym, że ten obywatel musi mieć gdzie pracować i gdzie to rozdzielone później m.in. na emerytury dobro wyprodukować! I musi ten obywatel mieć narzędzie, by móc ten dochód narodowy brutto wytwarzać. Czy w 2025 roku narzędziem pracy będą, choćby najsilniejsze, ręce? Nie, w 2025 narzędziem pracy będzie wykształcony na najlepszej uczelni umysł. A tego narzędzia, nie ze swojej winy, większość zrodzonych z becikowego obywateli niestety mieć nie będzie. To jedna strona medalu. Choć wydaje się to nieprawdopodobne, druga strona jest zdecydowanie bardziej koszmarna. Wielokrotnie słyszę w telewizji o katowanych kilkumiesięcznych niemowlakach, o bestialskich wyczynach pijanych konkubentów, tatusiów, czy innych rodzinnych oprawców. Włos się na głowie jeży. Mały chłopczyk zakatowany przez swego „opiekuna” do tego stopnia, że nigdy nie będzie widział ani słyszał. Bo głośno płakał. To zrobiła temu chłopcu zdegenerowana bestia, zwana biologicznym ojcem, lub inne bydle, w moim przekonaniu nie mające prawa chodzić po świecie. Między innymi takiemu bydlęciu nasz rząd mówi: rozmnażaj się, a my ci za to damy na flaszkę. Co z tym dzieckiem później – ty decydujesz. „Rodzic”, pan i władca na krańcu świata małego człowieka. Gdy w naszym kraju coraz częściej dochodzi do sytuacji, kiedy nowonarodzone dzieci znajdowane są w foliowych workach na śmietnisku; kiedy coraz więcej małych ludzi wraca do domu głodnych, tylko po to, by co dzień od nowa przeżywać piekło bycia bitym, poniżanym, gwałconym; kiedy kolejne dziecko zostaje wyrzucone przez okno w trakcie „libacji alkoholowej”… Wtedy jest najstraszliwsza prawda o pomyśle becikowego. Wtedy występuje wbity w garnitur od Armaniego pan minister, czy silny prezydent i mówi, że zaostrzy kary za znęcanie… A czy nie warto byłoby najzwyczajniej w świecie stuknąć się w głowę, zanim zachęci się kogoś, kto nigdy nie powinien mieć dziecka, do wydania na świat małego człowieka skazanego na życie w koszmarze? Właśnie dlatego cywilizowane kraje sprawy rozrodczości swych obywateli, szczególnie najbiedniejszych, w różny sposób upośledzonych przez los, słabych, starają się w jakiś sposób opanowywać. Starają się naprawdę pomóc tym ludziom. Prowadzi się akcje na rzecz uświadamiania czym jest macierzyństwo, czym jest rodzina, kim jest dziecko, człowiek. Jak planować rodzinę, jak zapobiegać ciąży. Jak funkcjonować, by nie musieć dokonywać aborcji, lub nie kroić swojego trzynastego z kolei dziecka na kawałki, by później zakopać je w beczce po kapuście. Jak być świadomym rodzicem. Aby w beciku leżał przyszły kochany, szczęśliwy, pogodny obywatel. Nie kolejny „problem społeczny” do rozwiązania. Michał Dębek |
06.01.2006