Z archwium WSI. Odcinek: Mroziewicz
2006-10-31 11:56:43Na polskiej scenie publicznej doszło do kolejnej odsłony spektaklu zatytułowanego "Dzika lustracja". Tym razem o współpracę z wywiadem wojskowym PRL i Wojskowymi Służbami Informacyjnymi oskarżono dziennikarza tygodnika "Polityka" i TVP, Krzysztofa Mroziewicza. Informację tę podał "Nasz Dziennik", powołując się na źródła w Instytucie Pamięci Narodowej.
Mroziewicz agentem "Sengi"?
Co takiego napisał dziennik zbliżony do Radia Maryja? Według "ND", Mroziewicz na początku lat 80. nawiązał współpracę z wywiadem wojskowym PRL. Prowadzić go miał Zarząd II Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego, a jego kryptonimem miał być "Sengi". Po 1989 roku dziennikarz miał podtrzymywać współpracę, zostając agentem WSI. Jak twierdzi "Nasz Dziennik", współpraca miała zostać zakończona - z inicjatywy Mroziewicza - w 1992 roku. Gazeta cytuje anonimowe źródło ze służb, które opowiada, że Mroziewicz po otrzymaniu pomocy ze strony służb w rozwoju kariery dziennikarskiej, na owe służby "się wypiął".
Nie wiadomo, skąd gazeta zaczerpnęła tę informację. W tekście znajduje się wzmianka, że wypłynęła ona ze źródła z IPN, jednak przedstawiciele Instytutu kategorycznie zaprzeczają. Możliwe, że "Nasz Dziennik" otrzymał ją od któregoś z likwidatorów WSI bądź od kogoś z otoczenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który otrzymał kopię raportu z likwidacji wywiadu wojskowego. Likwidator WSI Antoni Macierewicz, proszony przez "Gazetę Wyborczą" o komentarz do sprawy, powiedział tylko: - Nie udzielam żadnych informacji na ten temat. Proszę zrozumieć: do czasu, kiedy pan prezydent Lech Kaczyński nie odtajni raportu z likwidacji WSI, nie mogę mówić o żadnych nazwiskach.
Sam Mroziewicz zdecydowanie odrzuca stawiane mu zarzuty. W opublikowanym w najnowszym wydaniu "Polityki" oświadczeniu pisze: " W latach przypisywanej mi współpracy z wywiadem wojskowym przebywałem prawie cały czas za granicą, i to w tych krajach Trzeciego Świata, gdzie nie było ani jednego Polaka poza pracownikami ambasad (m. in. w Afganistanie czy Pakistanie). (...) Nie dziwię się, że mam teczkę w IPN, bo bywałem w takich miejscach, do których polscy dyplomaci nie mieli dostępu, a że z nimi rozmawiałem - mam się tego wstydzić?" Red. Mroziewicz dodaje też: "Artykułów, analiz i książek wywiad wojskowy za mnie nie pisał, a jeżeli mnie wykorzystał i zdradził, to jest to sprawa dla sądu wojskowego".
Teczką w rywala?
Opinia publiczna jest więc skazana na domysły, kto i dlaczego postanowił przyprawić Krzysztofowi Mroziewiczowi gębę agenta służb specjalnych. Ta sprawa pokazuje jednak słabości lustracji w obecnej formie prawnej, ukazuje mroczne meandry polskiej polityki, jakimi niewątpliwie są wyciągane znienacka haki w postaci oskarżeń o agenturalność, pokazuje też, jak pilnym zadaniem jest ucywilizowanie procesu ujawniania informacji z archiwów PRL-owskich służb specjalnych.
Przed paroma tygodniami Antoni Macierewicz zakończył zadanie likwidacji WSI. Od razu pospieszył do mediów z wieścią, że w dokumentach zlikiwdowanego wywiadu wojskowego znajdują się nazwiska osób z samego świecznika polskiej sceny publicznej, m. in. dziennikarzy. Premier Jarosław Kaczyński określił zaś zawartość tychże archiwów jako "porażającą", powiedział też, że informacje z nich płynące to dowód na "istnienie Ubekistanu, który oplata Polskę". Niedawno do gry w tej sprawie włączył się też prezydent Lech Kaczyński, który chce sam ujawniać nazwiska osób z raportu Macierewicza.
Zatrzymajmy się na chwilę. Warto bowiem zastanowić się nad zagrożeniami płynącymi z sytuacji, w której ktoś arbitralnie miałby informować opinię publiczną o zawartości akt zlikwidowanego wywiadu.
Po pierwsze, jakie będą kryteria tej jawności? Czy będzie tak, jak w przypadku Milana Suboticia z TVN, któremu agenturalną działalność wyciągnięto akurat wtedy, gdy jego stacja wyemitowała kompromitujący dla PiS materiał? Czy w sytuacji, gdy z lektury akt wyniknie wiedza, ze np. któryś z byłych lub obecnych dziennikarzy np. "Gazety Polskiej" czy "Naszego Dziennika" (a więc mediów zdecydowanie prorządowych i proPiSowskich), prezydent Kaczyński zechce się tą wiedzą podzielić z opinią publiczną? Moim zdaniem, byłaby to sytuacja optymalna, pod warunkiem jednakże, że owa osoba (zwłaszcza dziennikarz) korzystała z celowo preparowanych przez służby informacje i szkodziła - czy to politykom czy to partiom politycznym. Bo sam fakt współpracy z wywiadem demokratycznego państwa - a takim III RP niewątpliwie była i jest - nie może być uznany za naganny. Przecież ludzie mediów są osobami ex definitione dobrze poinformowanymi i ich wiedza może być bardzo pożyteczna dla służb dbających o bezpieczeństwo państwa. Gorzej, jeżeli dziennikarz nieświadomie (to można jeszcze wybaczyć) lub świadomie (to rzecz godna zdecydowanego potępienia) rozpowszechniał fałszywe informacje. W tym drugim wypadku wiedza o takim osobniku powinna zostać podana społeczeństwu.
Tu dotykamy drugiego aspektu całej sprawy, a mianowicie - jakie będą procedury odwoławcze w przypadku oskarżeń o agenturalność? Przypadek Krzysztofa Mroziewicza pokazuje, że jest to rzecz wymagająca pilnego uregulowania. Dokumenty służb są znane tylko nielicznym, nawet parlamentarna opozycja nie ma do nich dostępu. A w demokratycznym państwie nie powinno być tak, że ktoś zostaje oskarżony bez możliwości wglądu do dokumentów, które rzekomo mają o jego winie świadczyć ani bez możlwości sądowej weryfikacji zarzutów.
Największym wyzwaniem zaś jest ucywilizowanie całego procesu ujawniania zarówno agentów WSI, jak i całej lustracji. Nie może być tak, że mimo, iż raport Macierewicza nie został jeszcze opublikowany, to pojawiają się przecieki, które mają służyć za młot na środowiska PiS-owi i rządzącej koalicji nieprzychylne (wielu ludzi uzna przecież, że skoro Mroziewicz miał być agentem, to i pewnie cała "Polityka", w której pracuje, jest elementem opisywanego przez Jarosława Kaczyńskiego, arcyszkodliwego dla Polski układu).
Lustracja? Tak, ale...
Lustracja jest procesem niezbędnym, wielu Polaków powinno zyskać poczucie elementarnej sprawiedliwości dziejowej i zobaczyć, że ci, którzy w PRL szkodzili, ponoszą zasłużoną karę. Pytanie, w jaki sposób lustrować, od 1989 roku pozostaje otwarte, a odpowiedzi na nie ciągle nie poznaliśmy. Optymalnym rozwiązaniem była poprzednia ustawa o IPN, która dawała prawo do obrony i wglądu do akt, jednocześnie dokonywała jasnego rozróżnienia na agentów i pokrzydzonych. Do uporządkowania pozostaje też na pewno kwestia dostępu do akt. Jeśli politycy nic z tym nie zrobią, to sytuacje jak ta ostatnia z Krzysztofem Mroziewiczem, będą się powtarzały. Nie trzeba dodawać, ze z wielką szkodą dla jakości polskiego życia publicznego.
Chociaż, po prawdzie, polskim politykom łatwiej i wygodniej jest chyba walczyć na haki niż na programy i w ich interesie jest, by sprawa lustracji była rozgrzebana jak najdłużej. Ale może się mylę...
Łukasz Maślanka
(lukasz.maslanka@dlastudenta.pl)
- fotografia pochodzi ze strony internetowej fakty.interia.pl/news?inf=583035.