Tusk plusk plusk!
2011-11-18 12:37:28Cóż za zamieszanie, jakież podniecenie, w mediach buczy jak w ulu. Oto premier Donald Tusk wraz z podległymi mu giermkami tworzy rząd reformatorski! Nareszcie - klaszczą publicyści. „Ach ach, reformy” - piszczą z zachwytu. „Ach ach, a jednak mieliśmy rację” –dodają, „Lepiej późno, ach, niż wcale, ach ach”, „Ach ach ach, premierze, dochodzę” - co prawda z lekką rezerwą, zdezorientowani i oszołomieni kolejnymi „przeciekami” z planowanego expose premiera, jakby jakieś resztki zdrowego rozsądku podpowiadały im, że to zbyt piękne, by było prawdziwe…
Jest jednak pewna dziura, w która te wszystkie zachwyty wpadają i już nie wypadają, a imię jej: prawicowi publicyści. Ustami Ziemkiewicza, Zaremby et consortes kręcą głowami: „To pozoracja” „Balony próbne” „Będzie skok na OFE” „Puste zapowiedzi”. Jakby mogli, to by tej niewiary zapadli się w sobie.
Kaczyński przegryza tętnice, a Tusk usypia Polskę
Ale czy nie mają podstaw, by tak szkaradnie się nie zapaść? Mają! Tusk przez cztery lata zrobił bodajże jedną rzecz, którą można zaliczyć mu in: emerytury pomostowe. I tyle! A im gorzej było, im bardziej potrzeba było reform, im mocniej uderzał kryzys, tym bardziej drapał się bez sensu po głowie. Jego receptą na wszystko było nie robić nic, odwracać uwagę ciągłymi przykrywkami, ustawkami i medialnymi manipulacjami, a jakby ktoś mu fiknął, to zaraz go masakrowano jako zwolennika PiS. Banda pożytecznych idiotów, z jakiej składają się media w Polsce chętnie mu w tym pomagała, w myśl zasady „no jak nie Tusk, to kto”. Kompletne oderwanie od rzeczywistości jako rezultat ich pisofobii kazał temu gronu powtarzać jak zaklęcie, że jeśli się Tuska odrzuci, to przyjdzie Kaczyński i wszystkim poprzegryza tętnice. W związku z tym wspierali Głównego Kunktatora RP i byli w stanie puścić mu w niepamięć każdą nieudolność i kłamstwo - włącznie z fatalnym śledztwem smoleńskim i będący tego efektem spadek znaczenia Polski na arenie międzynarodowej. Byleby tylko nie wrócił ten straszny PiS od obniżania podatków, otwierania zawodów prawniczych, mundurków w szkołach, walki z korupcją, becikowego i walenia pięścią w brukselski stół (żeby wspomnieć najstraszniejsze rzeczy). Jedyna bowiem rzecz, którą to środowisko miało PiS faktycznie do zarzucenia, sprowadzało się do używanej przez PiS retoryki oraz faktu, że byli niemili w obyciu i nadęci w Sejmie. Tusk więc musiał być tylko otwarty, unikający mówienia wprost i płaszczący się, aby odnieść sukces. Reformy, jakiś program, wizja Polski były mu do tego niepotrzebne. Widać to było po bełkotliwym expose, jakim zaczął swoją pierwsza kadencje, które nie wiadomo o czym tak naprawdę było – gadał z mównicy przez godziny, usypiając lejącym się słowem słuchaczy. W podobny sposób na cztery lata uśpił Polskę.
W związku z tym trudno wymagać by nagle ZiZa (Ziemkiewcz-Zaremba i reszta)
stali się wyznawcami Tuska. Jednak jak na ludzi, którzy uparcie powtarzają tezy
o cynizmie i oportunizmie Tuska wyjątkowo mało mu tym razem tego cynizmu
dawkują. Cynizm został u nich transfigurowany w świadome draństwo i kompletny
brak instynktu samozachowawczego. Ziemkiewicz co prawda przyznaje, że Tusk po
prostu przeżerając OFE i fundusz demograficzny doszusuje jeszcze trzy lata i
zrobi skok na posadę Komisarza Europejskiego, ta więc ten instynkt mu daje. ale
reszta prawicowców idzie w zaparte i nawet tego mu nie przyznaje. Wolą w nim
widzieć figuranta jakichś mrocznych sil, a w najlepszym wypadku prozaicznej
głupoty, aniżeli tego cynika i sprytnego manipulatora, jakim był dla nich
dotychczas.
Druga strona tego medialnego równania jest konglomeratem naiwniaków i najętych
cyngli, którzy właśnie z tego naiwniactwa lub cyngielstwa Tuskowi duszę sprzedali,
ale zdali sobie już sprawę, jak głupi to był pomysł. I teraz te wszystkie
rzekome przecieki z nowego expose wprawiły ich w stan podniecenia
przemieszanego z ulgą. Chcą wierzyć, ze swoje dusze odzyskają a kraj, który
Donkowi powierzył swoją przyszłość nie fiknie do tego mocarnie, waląc się
śmiertelnie brukiem w potylicę.
A jak – być może, bo tego wiedzieć na pewno nie sposób - jest naprawdę? Naprawdę to jest i tak i tak, niestety. Prostej odpowiedzi nie ma. By to pojąć,
należy przyjrzeć się dwom sprawom. Samemu Tuskowi oraz sytuacji finansowej i
gospodarczej Polski.
Polacy konsumują, nikt nie widzi kryzysu
A ta wygląda następująco, w telegraficznym skrócie: do tej pory wewnętrzna
koniunktura, stymulowana kredytem, który wziął Tusk (z 350 mld zwiększył dług
Polski do 800 mld) oraz pieniędzmi z Brukseli pozwalała pakować poprzez wydatki
publiczne pod pretekstem Euro 2012 i modernizacji infrastruktury ogromne
pieniądze w gospodarkę. Przy okazji zwiększono płace w budżetówce. Nie
rozwiązano żadnych problemów kraju ani teraz, ani wcześniej, bowiem bezrobocie
spadło nie dlatego, że praca się znalazła, tylko dlatego, że zdecydowana
większość bezrobotnych po prostu wyjechała do krajów Unii. W efekcie ludności
ubyło w Polsce do półtora miliona, co wykazał spis powszechny. Ci ludzie
zostawili wielokrotnie w Polsce rodziny, którym posyłają część zarobionych
pieniędzy. Jednocześnie tutaj, na miejscu, Polacy widząc pozorny dobrobyt sami
pozaciągali mnóstwo kredytów, głównie na konsumpcję. Dodatkowo weszła obniżka
podatków przepchnięta przez PiS za ich rządów, zwiększając pulę dostępnych
Polakom pieniędzy. Efekt: mimo, że światowa gospodarka poszła w drzazgi, udało
się uratować wzrost i uniknąć recesji. Następnie, dzięki pakietom stymulacyjnym
w krajach Europy i puszczeniu pras drukarskich na „mad mode” w USA przez dwa
lata korzystaliśmy z sztucznie pobudzonej koniunktury światowej: marnej, bo
marnej, ale w połączeniu z popytem krajowym wystarczającej, by podbić wzrost do
czterech procent, co na tle reszty krajów wyglądało całkiem nieźle i mogło
sprawić wrażenie, że taka polityka rządu była celna. Problem w tym, że nie
była, bo wszystko to osiągnięto kredytem, unikano zaś jakichkolwiek reform w
myśl zasady sformułowanej przez Palikota: „Ludzie chcą teraz konsumować. Reform
chcą tylko nudzący się socjologowie”. Kwintesencjż tego myślenia było hasło
premiera o ciepłej wodzie w kranie i że „liczy się tu i teraz”. A po nas choćby
potop - dodawał Ziemkiewicz. Problem w tym, że zamiast potopu znowu „my
przyszliśmy” - my, czyli Platforma. Tak więc skutki marnotrawnej polityki Tuska
musi ponieść sam Tusk. I albo się z nimi upora w ten czy inny sposób, albo
wyjedzie z Kancelarii na Ujazdowskich na taczce uwalony smołą i pierzem. Można
by powiedzieć, że po wygranych wyborach Tusk przez kilka dni miał swój moment
„o mamo, co ja narobiłem”, kiedy powoli zaczęło do niego dochodzić, że koszty
jego próżniactwa nie poniesie jakiś tam Kaczyński ani Schetyna, ale on sam. Początkowo
próbował machnąć na to ręką i robić to, co robił przedtem, no bo dotąd to
przyniosło efekty w postaci władzy i posłuszeństwa mediów. Dlaczego miałoby
przestać przynosić?
Jak polecą Niemcy, to my tym bardziej
No właśnie w tym problem, że bardzo istotny element całej tej układanki właśnie
się chwieje i jest bardzo prawdopodobne, że runie. Pakiety stymulacyjne
poniosły klęskę, ponieważ kupiony przez nie czas nie zdołano przeznaczyć na
dostatecznie dynamiczne reformy. Kryzys w strefie euro zagraża już nie małym
kraikom klepiącym socjalną bidę, ale Włochom, Francji, Belgii i Holandii, a
poprzez nie także Niemcom. A ponieważ polskie banki są polskie tylko ze względu
na położenie geograficzne i zatrudnienie tubylców, nie tylko odbije się to na
eksporcie, ale i bezpośrednio na finansach i państwa, i każdego z nas. Zrobiło
się do tego stopnia niebezpiecznie, że nawet do końca nie wiadomo, czy w
grudniu uda się spłacić część zobowiązań, bez czego nie uda się dalej rolować
monstrualnego długu. Bowiem ponad 200 miliardów tego długu mamy w walutach
obcych, a tym samym słabnąca na wskutek kryzysu złotówka grozi, ze nie będzie
nas stać na spłatę, a termin grudniowy się zbliża. Rostowski coś tam się
pultał, że Polska ma zasoby na obronę złotówki, czyli interwencje, ale jak
historia pokazuje takie interwencje raczej rzadko się udają; a ponieważ cały
budżet jest dopięty na ostatni guzik, to jeśli trzaśnie złotówkowe oczko to nie
będzie co zbierać. Obecnie euro oscyluje wokół 4,5 złotego. Jeśli osiągnie
poziom 4,7 i nadejdzie dzień spłaty, nasz dług przekroczy limity ustawowe z
sporym zapasem i żadne sztuczki Rostowskiego nie pomogą (i de facto jego
straszenie, że wrzuci hurtem 20 mld złotych na rynek, by zbić kurs waluty są
kompletnie bez sensu - rozsadniej i bezpieczniej jest te pieniądze przeznaczyć
na spłatę podbitego długu). Jest jasne więc, że będzie trzeba sięgnąć znowu do
zaskórniaków - różnych funduszy pracy i tym podobnych OFE - i to szybko! To
jednak odbije się niekorzystnie na ratingach, koszty długu wzrosną i wszystko w
efekcie i tak pójdzie w drzazgi. Co więc musi zrobić Tusk?
Rusz się, płemierze
Tusk musi pokazać, że „będzie robił coś tam, coś tam”, a więc przekonać rynki finansowe, że Polska jest w stanie spłacać odsetki stare i nowe oraz regulować należności, gdy nadchodzi ich termin. Dzięki temu będzie mogła zaciągnąć kolejne celem rolowania zadłużenia (spłaty długu długiem). Jednocześnie jednak nie wystarczy pokazać, że będzie „coś tam, coś tam” robił. On musi to „coś tam, coś tam” faktycznie zrobić. Rynków finansowych nie obchodzi, czy polska gospodarka będzie się dobrze rozwijać, czy będzie się zmniejszało bezrobocie ani czy ludziom będzie lepiej, a kraj przestanie się wyludniać. Je obchodzi stabilność fiskalna. I pod kątem tej stabilności Tusk będzie działał, bo teraz musi pozyskać dla swoich rządów rynki finansowe. Inaczej kraj zbankrutuje, a on wyląduje na taczce, którą kibice wyrzucą razem z zawartością na estakadzie przy pomniku Dmowskiego. Do uniknięcia tego scenariusza nie nadaje się to, co robił do tej pory - czyli ssanie dywidendy, masakrowanie OFE i funduszu demograficznego. Te ruchy powodowały - nie wiedzieć czemu - ekstazę zadowolenia wśród rożnych „Wprostów”, „Newsweeków” i „Polityk”, ale nie na rynkach finansowych, które dobrze wiedzą, że to pozoracja i dowód na niewypłacalność, nie zaś na wiarygodność. Dlatego też premier puszcza kontrolowane przecieki o tym, co rzekomo ma się znaleźć w jego expose, i co w dużej części pewnie się tam znajdzie, a potem wyląduje w polityce rządu. Wysyła sygnały nie do wyborców, sprawdzając, które pomysły chwycą a które nie (choć i to też), ale do rynków finansowych, przygotowując je, sondując i uspokajając.
Pierwszą rzeczą, która zostanie zrealizowana, to pewnie likwidacja kilku ulg podatkowych oraz becikowego. Jeśli uda się to zrobić na kolanie do końca tego miesiąca, zmiany wejdą w życie już od stycznia, dając dodatkowe od dziewięciu do nawet szesnastu miliardów złotych (jeśli polecą wszystkie ulgi). Tym samym Tusk zabezpieczy sobie tyły w krótkim horyzoncie czasowym i będzie w stanie spokojnie zmienić ustawę budżetową na rok następny, która już od momentu uchwalenia była nierealna, i w której właśnie tych 9 miliardów brakowało by można stwierdzić, że ma połowiczną szansę na bycie realną.
Gdzie szukać kasy?
Do długiego horyzontu będzie potrzebował reform nazywanych strukturalnymi,
czyli takich, które zmieniają największą zmorę budżetową Polski - fakt, ze 90%
wydatków to wydatki sztywne. Podstawą tutaj będą zmiany w ubezpieczeniach
społecznych - emerytury mundurowe, zmiany w ZUS ( w tym podwyższenie składki
zdrowotnej) i likwidacja KRUS. To samo w sobie będzie masowało rynki finansowe,
które przejmują się tym, czy ich pieniądze zostaną odzyskane za pięć lat, gdy
przyjdzie czas spłaty, a tę perspektywę w ten sposób da się przyklepać.
Dodatkowo dojdzie jeszcze do podwyżki składki zdrowotnej i rożnych chaotycznych
przesunięć z służbie zdrowia, które będą dążyć do wyrzucenia jak największej części
wydatków na ten cel z budżetu państwa tak, by albo za nie w ogóle nie płacić, a
w najgorszym razie tak, by jakąś machlojką statystyczną nie liczyć ich do
długu.
Te jednak zmiany uderza po kieszeni drobnych ciułaczy i tzw. „zwykłych ludzi”, co w połączeniu z procedura obniżania długu, jaka od 2010 jest wdrażana oznacza spadek wydatków na konsumpcje. Tutaj dużego wyjścia nie ma i należałoby zmniejszyć bezrobocie, wprowadzając zmiany w kosztach pracy i sztywność w prawie pracy, bo to one generują 10% bezrobocia i szarą strefę. Żadna jednak z tych rzeczy nie jest do tknięcia, jeśli nie chce się wylądować na taczce i potem rozpłaszczyć pod estakadą. Zamiast tego więc Tusk zrobi to, co żądano d niego od dawna - spróbuje zreformować biurokrację i zmniejszyć jej wpływ na gospodarkę. Teoretycznie powinno to wygenerować dostateczny impuls rozwojowy, by pozwolić na miękkie lądowanie gospodarce i zablokować wzrost bezrobocia, możliwe nawet do pewnego stopnia je zmniejszyć, jeśli połączone to będzie z reformą usprawniająca sądownictwo gospodarcze (a tym rzekomo ma zająć się Gowin jako minister sprawiedliwości). Ale to tylko teoria. Do tej pory inicjatywy rządu w tej kwestii spaliły na panewce albo były wprowadzane tak powoli i/lub nieudolnie, że wpływ tych zmian jest praktycznie niezauważalny.
Niewykorzystane sytuacje się mszczą
Ostatecznie jednak celem Tuska nie jest faktyczne reformowanie, tylko dźganie reform kijem. Cel: zmniejszenie deficytu. Żadna z reform nie jest umieszczona w jakimś większym kontekście, a ich źródłem jest nie chęć modernizacji kraju, ale umożliwienie dalszego zadłużania się i podtrzymywania dotychczasowej metody sprawowania rządów, które polegają na usypianiu wyborców lub przekupywaniu ich. Będzie to możliwe tylko wtedy, jeśli będzie można przekonać rynki finansowe, że jest się wypłacalnym i temu służą te reformatorskie podrygi. Rząd zresztą ustami Boniego powtarza tę sama mantrę: że Polska ma wydawać minimum ok. 45% swojego PKB na „rozwój” i „inwestycje”. Świadczy to o kompletnie odwrotnej optyce niż jest potrzebna. Normalny człowiek, zwłaszcza z problemami finansowymi, i normalna firma w takim położeniu myślą bowiem inaczej. Nie „muszę wydawać przynajmniej połowę swoich pieniędzy”, ale: ”nie mogę wydać więcej niż połowę swoich pieniędzy”. Tym samym to, co Tusk zrobi w nadchodzących dniach i miesiącach jest logicznym przedłużeniem jego poprzedniej polityki marnotrawstwa, ale tym razem nieco obszrankowanego i zracjonalizowanego. Koszty zaś tego racjonalizatorstwa poniosą, oczywiście, podatnicy, a w przyszłości ich dzieci, bowiem podejście to jest w najlepszym razie średnio produktywne. Polska ma wszystkie atuty, by móc rozwijać się w tempie 10% rocznie nawet w kryzysie, tak więc nadzieje Rostowskiego, że uda się mieć przynajmniej te 3% brzmią gorzej niż żałośnie. Plany Platformy pod kierownictwem Tuska są więc nacechowane brakiem ambicji, niewiarą w możliwości naprawdę wyjątkowego pod wieloma względami kraju i skupieniem na doraźnych celach polityczno-fiskalnych. Nic, czego byśmy nie widzieli przez poprzednie cztery lata.
Tekst został napisany przed ogłoszeniem expose.
Jerzy Zarzycki