Refleksje z tułaczki: Być jak kataloński osioł
2010-04-27 10:02:39Popularny w Europie program Erasmus nie tak dawno zmienił nazwę. Nie ma już Sokratesa jest za to Erasmus Life Learning Program. Tym samym, idea przyświecająca twórcom projektu stała się jaśniejsza niż kiedykolwiek. Komunikat, skierowany do szerokiej publiczności, szczególnie uczestników programu jest oczywisty
Zobacz również:
Refleksje z tułaczki: Kompleks Polaka>>
Studenci jadący na Erasmusa mają się na nim uczyć. Proste, piękne i zrozumiałe. A czy zgodne z realiami? W sumie, tak... poniekąd.
To, że wyjazd na Erasmusa uczy, powie nam każdy jego uczestnik. Problem w tym, że jedni potwierdza to z jakimś takim dziwnym, podejrzanym uśmieszkiem inni zaś całkiem wprost śmiejąc się nam w twarz.
Erasmus uczy?
A jak!
Tyle, że rzeczy, jakich raczej nie znajdziecie w akademickich podręcznikach....
Oczywiście, jak w każdym przypadku. Są wyjątki, - nazwijmy je szlachetnymi. Są tacy, którzy wybierając się na jedne z lepszych Europejskich uczelni (głównie angielskie, niemieckie bądź duńskie) w istocie otrzymali niepowtarzalną możliwości poszerzenia swoich edukacyjnych horyzontów. Czyli musieli zakuwać.
I to ostro.
Jednak większość Erasmusowych szczęśliwców ta droga ominęła. A jako, ze młode umysły są chłonne i głodne wiedzy, to chęć poznawania kieruje się wówczas w inne sfery.
Najczęściej krajoznawcze lub kulturoznawcze.
Czyli innymi słowy studenci zaczynają zwiedzać i imprezować. To zaś, wbrew pozorom może być dużo bliższe Erasmusowej idei niż wielu wykładowców a w szczególności rodziców chciałoby przyznać.
Erasmus bowiem to przede wszystkim szkoła życia. Życia w innym, obcym państwie pośród (przynajmniej początkowo) zupełnie obcych ludzi. To niepowtarzalna okazja do nauki tych elementów, które było nie było, stanowią esencję akademickiej egzystencji.
Samodzielności, kreatywności, umiejętności nawiązywania kontaktów. Oczywiście złośliwi dorzuca do tego takie kwalifikacje jak picie na umór, leczenie kaca miejscowymi specjałami i przełamywanie barier kulturowych z gorącymi Hiszpankami/Włoszkami/Szwedkami (niepotrzebne skreślić)... tym niemniej, należy pamiętać, to od uczestników Erasmusa zależy, co ze swojego wyjazdu wyniosą.
Mój Erasmus nauczył mnie, czym jest patriotyzm. I to taki szczery, prawdziwy - taki które nasze głównonurtowe media zapewne przedstawiłyby jako nacjonalizm.
I nie, nie spędziłem Erasmusa wśród młodzieży wszechpolskiej. Tylko w Katalonii wśród Katalończyków.
Oficjalnie, ziemia między francuską ścianą Pirenejów a wybrzeżem Costa Brava to Hiszpania. "Do Hiszpanii pojechałem", byłem przekonany, gdy znalazłem się w Geronie, zabytkowym miescie położonym półtorej godziny drogi od Barcelony. To, że mało wiem o życiu, uświadomiły mi już pierwsze rozmowy z miejscowymi.
Gerończycy zawsze zaczynali rozmowę po katalońsku. Po tym, jak prosiłem, żeby przeszli na hiszpański albo angielski, zawsze wybierali tę druga opcje. Nawet jeśli angielskiego, tak naprawdę nie znali. Znajomość hiszpańskiego, dodam, jest wśród nich stuprocentowa....
Później było tylko ciekawiej.
Traf chciał, że mieszkanie, które wynająłem, dzieliłem z trzema Katalończykami... I na własne oczy mogłem zobaczyć co znaczy być dumnym ze swojej narodowości, co znaczy dbać o swój język i tradycję. Czasem niemal do przesady. Katalończycy to patrioci w każdym calu.
Interesują się sprawami swojego regionu, dbają o swój język (w katalońskim jest o wiele mniej zagranicznych naleciałości niż w polskim), jeśli słuchają muzyki to oczywiście tej, w ich mniemaniu najlepszej... czyli tej tworzonej przez Katalończyków.
Nie uznają na przykład takich, importowanych ze stanów Walentynek, bo przecież mają swoje, tradycyjne święta - choćby "St. Jordi", w którym zakochani wymieniają się kwiatami i książkami (najlepiej z poezją).
W miejscowej polityce naturalnie liczą się tylko ci, którzy lepiej i sprawniej dbają o interesy nie tyle całej Hiszpanii co właśnie Katalonii...
Swoją postawa Katalończycy udowadniają też, że są rzeczy trwalsze i bardziej niezachwiane niż góra Syjon. Na przykład miłość do klubu FC Barcelona.
Do tego, dochodzi jeszcze słynna awantura z tablicami rejestracyjnymi.
Otóż, oficjalnie w całej Hiszpanii na tablicach rejestracyjnych obowiązuje jeden skrót "E" od "Espańa". Tymczasem każdy szanujący się Katalończyk zastępuje go nieoficjalnym i co ważniejsze nie w pełni legalnym skrótem "Cat" od "Catalunya". I bywa, że jedzie tak nawet do Madrytu.
A potem jeszcze puszy się jak paw, z otrzymanego w ten sposób mandatu.
Oczywiście, nie wszystkie przytoczone przeze mnie zwyczaje uważam za godne naśladowania.
Tym niemniej, sądzę że katalońskie podejście do spraw narodowych powinno nas Polaków skłonić do pewnej refleksji. Szczególnie, gdy tak często lansowany jest model tzw. "europejskiego" sposobu myślenia, w którym baczenie na interes narodowy i troska o tradycję bywają przedstawiana jako wiara w zabobony i zaściankowość. Model, w którym nie jest ważne to, co my Polacy dla siebie wywalczymy, ale co inni (w tym przypadku stawiana na piedestale "Europa") sobie o nas pomyślą.
Widzicie, Katalończycy maja gdzieś to, co inni o nich myślą. Z uporem osłów, swojego narodowego symbolu (przeciwieństwa madryckiego byka) powtarzają "No soc de Espana, soc de Catalunya" i po prostu robią swoje.
Oni tak jak my mają swoją bogatą historie, kulturę i tradycje, ciekawy język, który należy pielęgnować, oraz swoje interesy, których należy pilnować - zaś w przeciwieństwie do nas nie maja i raczej nie będą mieli niepodległości.
To zaś - dla nas Polaków powinno brzmieć nie tylko mobilizująco. Ale i zobowiązująco.
Radosław Scheller