Kim pan jest, panie Komorowski?
2010-06-29 12:10:44Kampania prezydencka oraz debata niczego nie zmieniły - wybory prezydenckie są niczym innym niż plebiscytem "jesteś za Jarosławem Kaczyńskim czy przeciw niemu?", bo o Bronisławie Komorowskim wiemy tylko tyle, że ma wąsy i okulary. Szkoda, że nie ma poglądów.
Ole Bronek, na prezydenta tylko ty
To miała być wspaniała, zbudowana zgodą droga do Pałacu Prezydenckiego na plecach autorytetów moralnych, aktorów i obiektywnych publicystów, którzy dla swojego kandydata polecieliby nawet na drzwiach od stodoły. Niektórzy, jak Tomasz Lis, zdążyli już go obwołać prezydentem i zaczęli zastanawiać się, czy jego kadencja będzie dla Polski okresem przełomowym, a może nawet wielkim. Bronisław Komorowski robi jednak wszystko, aby z funkcją, jak sam to kiedyś określił, strażnika żyrandoli, zaznajomić się jedynie dzięki Wikipedii. Prezydentem zaś zostanie, gdy kupi sobie wódkę o tej nazwie i wychyli nią toast. Najlepiej razem z Januszem Palikotem.
Od czasu, gdy Komorowski został oficjalnym kandydatem Platformy Obywatelskiej na najwyższy urząd w państwie, a następnie w tragicznych okolicznościach objął funkcję p.o. (zabawna koincydencja) prezydenta, udowodnił ponad wszelką miarę, że nie jest właściwą osobą na to stanowisko. Złudzeń nie można było mieć już od momentu, gdy podpisał nowelizację ustawy o IPN. Później mieliśmy do czynienia z festiwalem jego mniej lub bardziej spektakularnych wpadek, spośród których można wymienić chęć wyjścia z NATO, nazwanie odkrycia kolejnych szczątków ofiar katastrofy smoleńskiej "wcale nie tak wielkim problemem", stwierdzenie, że powodzianie już się oswoili z żywiołem, korzystanie z internetowej encyklopedii jako jedynego źródła informacji czy słynne już kaszaloty. Oczywiście, możemy mówić o tym, że Lech Kaczyński również popełniał gafy, jednak czy jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie były one o wiele bardziej eksponowane i nadawano im znaczenie ponad rzeczywistą miarę? Z różnych stron odezwą się głosy, że oczywiście nie - Kaczyński ośmieszał Polskę! Brzmi to bardzo dziwnie zwłaszcza w ustach wyborców zamykających się w ramach "młodzi, wykształceni, z wielkich miast", którzy na każdym kroku podkreślają swoją europejskość i kosmopolityzm, a nie chcą zauważyć, że to właśnie obawa "co o nas pomyślą na Zachodzie" jest przejawem tak niechętnej im polskości (w negatywnym tego słowa znaczeniu) i zaściankowości. Pod względem talentu do gaf zdecydowanie lepiej byłoby więc dla Komorowskiego, gdyby w ogóle nic nie mówił. Ale wtedy też nie dowiedzielibyśmy się, jak ma wyglądać jego prezydentura ani jakie są jego poglądy.
Kim pan jest, panie Komorowski?
W amerykańskiej polityce od lat krąży słynna opowieść na temat 29. prezydenta USA Warrena Hardinga sprawującego swój urząd w latach 20. Całą jego kampanią wyborczą kierował wpływowy boss Partii Republikańskiej, który zdając sobie sprawę z mankamentów swojego kandydata zabronił mu wystąpień publicznych innych niż oficjalne, mówiąc "nie puszczajcie nigdzie Warrena, bo jeżeli ktoś zada mu pytanie, on jest na tyle głupi, że będzie próbował na nie odpowiedzieć". Harding mówił jedynie sloganami, nie wikłał się w debaty z przeciwnikami i wybory bez problemu wygrał. Później zasłynął wyłącznie jako jeden z najgorszych prezydentów w historii Stanów. W Polsce na szczęście nie da się zostać prezydentem bez jednego słowa, choć niektóre media swoją retoryką prowadziły zaawansowane działania, aby namaścić Komorowskiego na prezydenta - najlepiej przez ich aklamację. Sprawa natomiast wygląda tak, że w tej kampanii wszystko poszło nie po ich myśli. Komorowski nie może mieć tu pretensji do siebie - choć poprzez brak charyzmy jest towarem trudnym do sprzedania, ale do swojego sztabu, którego nieudane decyzje zaprzepaściły (lub jak kto woli, odwlekły) niemal niezagrożony wyborczy sukces.
Niedźwiedzią przysługę zwajdała Komorowskiemu całkowicie bezkrytyczna wobec samej siebie rada starszych, która usilnie go promowała, nie przebierając w żadnych środkach. Język, który członkowie komitetu honorowego Komorowskiego nazywali językiem agresji i IV RP od kwietnia padał tylko i wyłącznie z ich ust. Czy naprawdę trzeba przypominać, kto podczas tej kampanii używał sformułowań "wojna domowa", "nekrofilia","psychopatia" i "patroszenie przeciwnika", żeby wziąć tylko teksty pierwsze z brzegu? W tak ważnym momencie nie zostały rozpoznane nastroje całego narodu. Zatopieni w formalinie i samozadowoleniu zwolennicy Komorowskiego nie zauważyli, że Polacy po smoleńskiej traumie nabrali do polityki poważniejszego stosunku i nie będą na krótką metę tolerować prowokowania do kłótni, a na dłuższą - jechania na samych obietnicach. Platforma u władzy jest już 2,5 roku i ludzie doszli najzwyczajniej w świecie do wniosku, że nie można dłużej podcierać się własnym programem wyborczym i bezradnie rozkładać ręce w stylu "panie, co ja mogę". Bronisław Komorowski w dotychczasowej kampanii chciał przypodobać się wszystkim - i liberałom, i socjalistom, którym to momentami autentycznie był, wobec czego nie dowiedzieliśmy się, jaki jest naprawdę. Może boi się powiedzenia głośno swoich poglądów, najprawdopodobniej jednak nie ma ich wcale. W połączeniu ze sztuczną kreacją jego osoby na lidera środowisk postępowych, artystycznych i Bóg wie jakich jeszcze, wszystko to pokazuje jawną sztuczność całej kampanii. Jak to, stereotypowy wręcz Polak-katolik, chodzący do kościoła, ojciec piątki dzieci, szczycący się swoim sarmackim pochodzeniem i równie szlacheckim wąsem ma być idolem ludzi, którzy niejako z góry te wartości odrzucają? Oczywiście odrzucają, ale tylko jeśli dotyczą Jarosława Kaczyńskiego. Przy Bronku wszystko jest tip-top i panuje ogólny nastrój yes, we can. Tyle tylko, że ten niczego nieświadomy Bronek staje się w tym momencie dystyngowaną, ale jednak pacynką, a koniec końców dwururka gajowego niebezpiecznie blisko zbliżyła się do jego własnej głowy.
Co gryzie Donalda Tuska
Od początku było wiadomo, ze Komorowski nie ma szans na prezydenturę bez wsparcia Donalda Tuska, który go wymyślił na to stanowisko. Ba, nie tylko wymyślił, gdyż w pewnych kręgach popularna była anegdotka, że premier powiedział kiedyś o Komorowskim, że ten bez niego w polityce nie byłby w stanie znaleźć przyrodzenia w spodniach. Kończąca się kampania opinię tę potwierdziła. Wydawało się, że przez długi czas premierowi wcale nie zależy na tym, żeby miało się stać to, co dla niektórych jest nieuniknione i niezbędne oraz słuszne i zbawienne. Tusk unikał jednoznacznego opowiedzenia się za swoim kandydatem, co zmieniło się dopiero w przeciągu kilku ostatnich tygodni. Warto jednak zwrócić uwagę, że i wtedy premier robił to, co powinien robić sam Komorowski. Atakował Jarosława Kaczyńskiego, w swoich wypowiedziach stawiał na konfrontację, a to przecież chyba samemu potencjalnemu prezydentowi powinno zależeć na tym, żeby mieć choć odrobinę więcej wigoru od ameby i wykazać, czym się różni od jedynego konkurenta. Jest jednak jeden powód, dla którego akcja odkomorzająca była Tuskowi na rękę.
Przy zwycięstwie Komorowskiego trzeba będzie bowiem wziąć się ostro do roboty. Przy pełni władzy nie będzie już koronnego argumentu w postaci Kaczyńskiego, który wetuje nam wszystkie ustawy, a my nic nie możemy zrobić. Nie będzie można się lenić, uśmiechać się i liczyć na Szkło Kontaktowe, jeśli nie będzie wymiernych efektów tych rządów, bo można wtedy skończyć jak SLD w 2005 roku. Gdyby Jarosław Kaczyński został prezydentem, można powtarzać to samo przez następne pięć lat. Wmówi się ludziom, że Kaczyński na nic nie pozwala, a ludzie, jak to ludzie - w wyborach parlamentarnych zapomną o Smoleńsku i związanych z nim emocjach i znowu pójdą głosować na PO.
Kaczyński nie musi, Komorowski tak
Charakterystycznym zwrotem powtarzanym przez zwolenników Bronisława Komorowskiego jest tekst, iż Jarosław Kaczyński jest człowiekiem chorym na władzę i zrobi wszystko, aby zdobyć prezydenturę. Otóż, proszę państwa, wcale tak nie jest. Jarosław Kaczyński już osiągnął ogromny sukces. Partia, którą zbudował wraz z bratem powstała po strasznym nokaucie i to o wiele silniejsza niż mogłoby się wydawać. Ludzie, którzy nie są w stanie zrozumieć, dlaczego Kaczyński wystartował w wyborach nie widzą czysto politycznego aspektu tej sprawy. Bez tej kandydatury PiS leżałby już pogrzebany na smoleńskim lotnisku, a jaki inny hołd Jarosław mógł dać bratu niż kontynuowanie własnej sprawy? Ponad sześciomilionowy wynik w pierwszej turze daje nadzieję na zbudowanie solidnego elektoratu, którego główna mobilizacja ma nastąpić w przyszłym roku. Kaczyński nie jest zdeterminowany do tego, aby zasiąść na miejscu swojego tragicznie zmarłego brata, co zresztą widać. Przez długi czas kampanii milczał, nie robił zbędnych ruchów, nie wdawał się w pyskówki,co działało na jego korzyść. Z drugiej strony znamy doskonale jego poglądy, odkąd bierze udział w życiu publicznym - jest więc politykiem na tyle wyrazistym, że wcale nie musiał się pokazywać. Wiemy, jakim byłby prezydentem. Wiemy, że zrobiłby wszystko, żeby wyjaśnić wszelkie wątpliwości związane z katastrofą smoleńską oraz nie kładłby się przed Rosją i Unią Europejską. Kawał doskonałej roboty wykonał tutaj jego sztab, gdyż przez cały czas trwania kampanii nie zanotowaliśmy żadnego kontrowersyjnego incydentu z jego udziałem. Kto więc podsyca wrogość między Polakami, jeżeli Jarosław jak na siebie jest wyjątkowo ugodowy i skłonny do kompromisów?
Nagonkę przeciwko Kaczyńskiemu akceptują ci sami ludzie, którzy w prezydenckim wyścigu tak gorąco dopingują Komorowskiego. Kaczyński musiał się mierzyć z zarzutami, że tak naprawdę udaje ból po utracie najbliższej rodziny, a jego przemiana jest nieprawdziwa. Ci sami ludzie, którzy tak dociekliwie domagają się uwzględnienia tzw. ludzkiego aspektu choćby w sprawie lustracji, teraz ochoczo odmawiają prawa do ludzkich uczuć Kaczyńskiemu. Czekają tylko na to, co zrobi albo czego nie zrobi, co powie albo czego nie powie. Zawsze jest okazja do tego, żeby coś się mogło nie spodobać. Całkiem słusznie - przy bezbarwnym Komorowskim jest on jedynym rasowym politykiem, który pozostał w stawce. Ciągłe manipulacje i wmawianie non stop tych rzeczy na siłę zazwyczaj mają jednak skutek odwrotny od zamierzonego. Ludzie są przekorni i dlatego ekipa Bronka niemile się zdziwiła, że wyniki wyborów wcale nie są takie, jak pokazywała im "Gazeta Wyborcza". Ludzie nie zapomną też tak szybko o największej tragedii w historii suwerennej Polski, może będą jechać na sentymentach i współczuciu, ale przede wszystkim nie darują wciskania ciemnoty. A im dłużej ktoś gdacze, tym bardziej działa to na jego niekorzyść. Dlatego też tak naprawdę to właśnie Bronisław Komorowski walczy o życie w tych wyborach i wraz ze swoim otoczeniem chwyta się wszystkich możliwych środków. W wypadku porażki zostanie strącony w polityczny niebyt. Bez zbędnych sentymentów i ze strony swoich politycznych przyjaciół, i wspierających go środowisk. Te odwrócą od niego głowę od razu, gdyby tylko się okazało, że żyrandole poogląda sobie w TVN albo na sondażach SMG/KRC.
Jerzy Ślusarski
(jerzy.slusarski@dlastudenta.pl)
Ole Bronek, na prezydenta tylko ty
To miała być wspaniała, zbudowana zgodą droga do Pałacu Prezydenckiego na plecach autorytetów moralnych, aktorów i obiektywnych publicystów, którzy dla swojego kandydata polecieliby nawet na drzwiach od stodoły. Niektórzy, jak Tomasz Lis, zdążyli już go obwołać prezydentem i zaczęli zastanawiać się, czy jego kadencja będzie dla Polski okresem przełomowym, a może nawet wielkim. Bronisław Komorowski robi jednak wszystko, aby z funkcją, jak sam to kiedyś określił, strażnika żyrandoli, zaznajomić się jedynie dzięki Wikipedii. Prezydentem zaś zostanie, gdy kupi sobie wódkę o tej nazwie i wychyli nią toast. Najlepiej razem z Januszem Palikotem.
Od czasu, gdy Komorowski został oficjalnym kandydatem Platformy Obywatelskiej na najwyższy urząd w państwie, a następnie w tragicznych okolicznościach objął funkcję p.o. (zabawna koincydencja) prezydenta, udowodnił ponad wszelką miarę, że nie jest właściwą osobą na to stanowisko. Złudzeń nie można było mieć już od momentu, gdy podpisał nowelizację ustawy o IPN. Później mieliśmy do czynienia z festiwalem jego mniej lub bardziej spektakularnych wpadek, spośród których można wymienić chęć wyjścia z NATO, nazwanie odkrycia kolejnych szczątków ofiar katastrofy smoleńskiej "wcale nie tak wielkim problemem", stwierdzenie, że powodzianie już się oswoili z żywiołem, korzystanie z internetowej encyklopedii jako jedynego źródła informacji czy słynne już kaszaloty. Oczywiście, możemy mówić o tym, że Lech Kaczyński również popełniał gafy, jednak czy jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie były one o wiele bardziej eksponowane i nadawano im znaczenie ponad rzeczywistą miarę? Z różnych stron odezwą się głosy, że oczywiście nie - Kaczyński ośmieszał Polskę! Brzmi to bardzo dziwnie zwłaszcza w ustach wyborców zamykających się w ramach "młodzi, wykształceni, z wielkich miast", którzy na każdym kroku podkreślają swoją europejskość i kosmopolityzm, a nie chcą zauważyć, że to właśnie obawa "co o nas pomyślą na Zachodzie" jest przejawem tak niechętnej im polskości (w negatywnym tego słowa znaczeniu) i zaściankowości. Pod względem talentu do gaf zdecydowanie lepiej byłoby więc dla Komorowskiego, gdyby w ogóle nic nie mówił. Ale wtedy też nie dowiedzielibyśmy się, jak ma wyglądać jego prezydentura ani jakie są jego poglądy.
Kim pan jest, panie Komorowski?
W amerykańskiej polityce od lat krąży słynna opowieść na temat 29. prezydenta USA Warrena Hardinga sprawującego swój urząd w latach 20. Całą jego kampanią wyborczą kierował wpływowy boss Partii Republikańskiej, który zdając sobie sprawę z mankamentów swojego kandydata zabronił mu wystąpień publicznych innych niż oficjalne, mówiąc "nie puszczajcie nigdzie Warrena, bo jeżeli ktoś zada mu pytanie, on jest na tyle głupi, że będzie próbował na nie odpowiedzieć". Harding mówił jedynie sloganami, nie wikłał się w debaty z przeciwnikami i wybory bez problemu wygrał. Później zasłynął wyłącznie jako jeden z najgorszych prezydentów w historii Stanów. W Polsce na szczęście nie da się zostać prezydentem bez jednego słowa, choć niektóre media swoją retoryką prowadziły zaawansowane działania, aby namaścić Komorowskiego na prezydenta - najlepiej przez ich aklamację. Sprawa natomiast wygląda tak, że w tej kampanii wszystko poszło nie po ich myśli. Komorowski nie może mieć tu pretensji do siebie - choć poprzez brak charyzmy jest towarem trudnym do sprzedania, ale do swojego sztabu, którego nieudane decyzje zaprzepaściły (lub jak kto woli, odwlekły) niemal niezagrożony wyborczy sukces.
Niedźwiedzią przysługę zwajdała Komorowskiemu całkowicie bezkrytyczna wobec samej siebie rada starszych, która usilnie go promowała, nie przebierając w żadnych środkach. Język, który członkowie komitetu honorowego Komorowskiego nazywali językiem agresji i IV RP od kwietnia padał tylko i wyłącznie z ich ust. Czy naprawdę trzeba przypominać, kto podczas tej kampanii używał sformułowań "wojna domowa", "nekrofilia","psychopatia" i "patroszenie przeciwnika", żeby wziąć tylko teksty pierwsze z brzegu? W tak ważnym momencie nie zostały rozpoznane nastroje całego narodu. Zatopieni w formalinie i samozadowoleniu zwolennicy Komorowskiego nie zauważyli, że Polacy po smoleńskiej traumie nabrali do polityki poważniejszego stosunku i nie będą na krótką metę tolerować prowokowania do kłótni, a na dłuższą - jechania na samych obietnicach. Platforma u władzy jest już 2,5 roku i ludzie doszli najzwyczajniej w świecie do wniosku, że nie można dłużej podcierać się własnym programem wyborczym i bezradnie rozkładać ręce w stylu "panie, co ja mogę". Bronisław Komorowski w dotychczasowej kampanii chciał przypodobać się wszystkim - i liberałom, i socjalistom, którym to momentami autentycznie był, wobec czego nie dowiedzieliśmy się, jaki jest naprawdę. Może boi się powiedzenia głośno swoich poglądów, najprawdopodobniej jednak nie ma ich wcale. W połączeniu ze sztuczną kreacją jego osoby na lidera środowisk postępowych, artystycznych i Bóg wie jakich jeszcze, wszystko to pokazuje jawną sztuczność całej kampanii. Jak to, stereotypowy wręcz Polak-katolik, chodzący do kościoła, ojciec piątki dzieci, szczycący się swoim sarmackim pochodzeniem i równie szlacheckim wąsem ma być idolem ludzi, którzy niejako z góry te wartości odrzucają? Oczywiście odrzucają, ale tylko jeśli dotyczą Jarosława Kaczyńskiego. Przy Bronku wszystko jest tip-top i panuje ogólny nastrój yes, we can. Tyle tylko, że ten niczego nieświadomy Bronek staje się w tym momencie dystyngowaną, ale jednak pacynką, a koniec końców dwururka gajowego niebezpiecznie blisko zbliżyła się do jego własnej głowy.
Co gryzie Donalda Tuska
Od początku było wiadomo, ze Komorowski nie ma szans na prezydenturę bez wsparcia Donalda Tuska, który go wymyślił na to stanowisko. Ba, nie tylko wymyślił, gdyż w pewnych kręgach popularna była anegdotka, że premier powiedział kiedyś o Komorowskim, że ten bez niego w polityce nie byłby w stanie znaleźć przyrodzenia w spodniach. Kończąca się kampania opinię tę potwierdziła. Wydawało się, że przez długi czas premierowi wcale nie zależy na tym, żeby miało się stać to, co dla niektórych jest nieuniknione i niezbędne oraz słuszne i zbawienne. Tusk unikał jednoznacznego opowiedzenia się za swoim kandydatem, co zmieniło się dopiero w przeciągu kilku ostatnich tygodni. Warto jednak zwrócić uwagę, że i wtedy premier robił to, co powinien robić sam Komorowski. Atakował Jarosława Kaczyńskiego, w swoich wypowiedziach stawiał na konfrontację, a to przecież chyba samemu potencjalnemu prezydentowi powinno zależeć na tym, żeby mieć choć odrobinę więcej wigoru od ameby i wykazać, czym się różni od jedynego konkurenta. Jest jednak jeden powód, dla którego akcja odkomorzająca była Tuskowi na rękę.
Przy zwycięstwie Komorowskiego trzeba będzie bowiem wziąć się ostro do roboty. Przy pełni władzy nie będzie już koronnego argumentu w postaci Kaczyńskiego, który wetuje nam wszystkie ustawy, a my nic nie możemy zrobić. Nie będzie można się lenić, uśmiechać się i liczyć na Szkło Kontaktowe, jeśli nie będzie wymiernych efektów tych rządów, bo można wtedy skończyć jak SLD w 2005 roku. Gdyby Jarosław Kaczyński został prezydentem, można powtarzać to samo przez następne pięć lat. Wmówi się ludziom, że Kaczyński na nic nie pozwala, a ludzie, jak to ludzie - w wyborach parlamentarnych zapomną o Smoleńsku i związanych z nim emocjach i znowu pójdą głosować na PO.
Kaczyński nie musi, Komorowski tak
Charakterystycznym zwrotem powtarzanym przez zwolenników Bronisława Komorowskiego jest tekst, iż Jarosław Kaczyński jest człowiekiem chorym na władzę i zrobi wszystko, aby zdobyć prezydenturę. Otóż, proszę państwa, wcale tak nie jest. Jarosław Kaczyński już osiągnął ogromny sukces. Partia, którą zbudował wraz z bratem powstała po strasznym nokaucie i to o wiele silniejsza niż mogłoby się wydawać. Ludzie, którzy nie są w stanie zrozumieć, dlaczego Kaczyński wystartował w wyborach nie widzą czysto politycznego aspektu tej sprawy. Bez tej kandydatury PiS leżałby już pogrzebany na smoleńskim lotnisku, a jaki inny hołd Jarosław mógł dać bratu niż kontynuowanie własnej sprawy? Ponad sześciomilionowy wynik w pierwszej turze daje nadzieję na zbudowanie solidnego elektoratu, którego główna mobilizacja ma nastąpić w przyszłym roku. Kaczyński nie jest zdeterminowany do tego, aby zasiąść na miejscu swojego tragicznie zmarłego brata, co zresztą widać. Przez długi czas kampanii milczał, nie robił zbędnych ruchów, nie wdawał się w pyskówki,co działało na jego korzyść. Z drugiej strony znamy doskonale jego poglądy, odkąd bierze udział w życiu publicznym - jest więc politykiem na tyle wyrazistym, że wcale nie musiał się pokazywać. Wiemy, jakim byłby prezydentem. Wiemy, że zrobiłby wszystko, żeby wyjaśnić wszelkie wątpliwości związane z katastrofą smoleńską oraz nie kładłby się przed Rosją i Unią Europejską. Kawał doskonałej roboty wykonał tutaj jego sztab, gdyż przez cały czas trwania kampanii nie zanotowaliśmy żadnego kontrowersyjnego incydentu z jego udziałem. Kto więc podsyca wrogość między Polakami, jeżeli Jarosław jak na siebie jest wyjątkowo ugodowy i skłonny do kompromisów?
Nagonkę przeciwko Kaczyńskiemu akceptują ci sami ludzie, którzy w prezydenckim wyścigu tak gorąco dopingują Komorowskiego. Kaczyński musiał się mierzyć z zarzutami, że tak naprawdę udaje ból po utracie najbliższej rodziny, a jego przemiana jest nieprawdziwa. Ci sami ludzie, którzy tak dociekliwie domagają się uwzględnienia tzw. ludzkiego aspektu choćby w sprawie lustracji, teraz ochoczo odmawiają prawa do ludzkich uczuć Kaczyńskiemu. Czekają tylko na to, co zrobi albo czego nie zrobi, co powie albo czego nie powie. Zawsze jest okazja do tego, żeby coś się mogło nie spodobać. Całkiem słusznie - przy bezbarwnym Komorowskim jest on jedynym rasowym politykiem, który pozostał w stawce. Ciągłe manipulacje i wmawianie non stop tych rzeczy na siłę zazwyczaj mają jednak skutek odwrotny od zamierzonego. Ludzie są przekorni i dlatego ekipa Bronka niemile się zdziwiła, że wyniki wyborów wcale nie są takie, jak pokazywała im "Gazeta Wyborcza". Ludzie nie zapomną też tak szybko o największej tragedii w historii suwerennej Polski, może będą jechać na sentymentach i współczuciu, ale przede wszystkim nie darują wciskania ciemnoty. A im dłużej ktoś gdacze, tym bardziej działa to na jego niekorzyść. Dlatego też tak naprawdę to właśnie Bronisław Komorowski walczy o życie w tych wyborach i wraz ze swoim otoczeniem chwyta się wszystkich możliwych środków. W wypadku porażki zostanie strącony w polityczny niebyt. Bez zbędnych sentymentów i ze strony swoich politycznych przyjaciół, i wspierających go środowisk. Te odwrócą od niego głowę od razu, gdyby tylko się okazało, że żyrandole poogląda sobie w TVN albo na sondażach SMG/KRC.
Jerzy Ślusarski
(jerzy.slusarski@dlastudenta.pl)
Kampania prezydencka oraz debata niczego nie zmieniły - wybory prezydenckie są niczym innym niż
plebiscytem "jesteś za Jarosławem Kaczyńskim czy przeciw niemu?", bo o Bronisławie Komorowskim wiemy tylko
tyle, że ma wąsy i okulary. Szkoda, że nie ma poglądów.
Ole Bronek, na prezydenta tylko ty
To miała być wspaniała, zbudowana zgodą droga do Pałacu Prezydenckiego na plecach autorytetów moralnych,
aktorów i obiektywnych publicystów, którzy dla swojego kandydata polecieliby nawet na drzwiach od stodoły.
Niektórzy, jak Tomasz Lis, zdążyli już go obwołać prezydentem i zaczęli zastanawiać się, czy jego kadencja
będzie dla Polski okresem przełomowym, a może nawet wielkim. Bronisław Komorowski robi jednak wszystko,
aby z funkcją, jak sam to kiedyś określił, strażnika żyrandoli, zaznajomić się jedynie dzięki Wikipedii.
Prezydentem zaś zostanie, gdy kupi sobie wódkę o tej nazwie i wychyli nią toast. Najlepiej razem z
Januszem Palikotem.
Od czasu, gdy Komorowski został oficjalnym kandydatem Platformy Obywatelskiej na najwyższy urząd w
państwie, a następnie w tragicznych okolicznościach objął funkcję p.o. (zabawna koincydencja) prezydenta,
udowodnił ponad wszelką miarę, że nie jest właściwą osobą na to stanowisko. Złudzeń nie można było mieć
już od momentu, gdy podpisał nowelizację ustawy o IPN. Później mieliśmy do czynienia z festiwalem jego
mniej lub bardziej spektakularnych wpadek, spośród których można wymienić chęć wyjścia z NATO, nazwanie
odkrycia kolejnych szczątków ofiar katastrofy smoleńskiej "wcale nie tak wielkim problemem", stwierdzenie,
że powodzianie już się oswoili z żywiołem, korzystanie z internetowej encyklopedii jako jedynego źródła
informacji czy już kaszaloty. Oczywiście, możemy mówić o tym, że Lech Kaczyński również popełniał gafy,
jednak czy jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie były one o wiele bardziej eksponowane i nadawano im
znaczenie ponad rzeczywistą miarę? Z różnych stron odezwą się głosy, że oczywiście nie - Kaczyński
ośmieszał Polskę! Brzmi to bardzo dziwnie zwłaszcza w ustach wyborców zamykających się w ramach "młodzi,
wykształceni, z wielkich miast", którzy na każdym kroku podkreślają swoją europejskość i kosmopolityzm, a
nie chcą zauważyć, że to właśnie obawa "co o nas pomyślą na Zachodzie" jest przejawem tak niechętnej im
polskości (w negatywnym tego słowa znaczeniu) i zaściankowości. Pod względem talentu do gaf zdecydowanie
lepiej byłoby więc dla Komorowskiego, gdyby w ogóle nic nie mówił. Ale wtedy też nie dowiedzielibyśmy się,
jak ma wyglądać jego prezydentura ani jakie są jego poglądy.
Kim pan jest, panie Komorowski?
W amerykańskiej polityce od lat krąży słynna opowieść na temat 29. prezydenta USA Warrena Hardinga
sprawującego swój urząd w latach 20. Całą jego kampanią wyborczą kierował wpływowy boss Partii
Republikańskiej, który zdając sobie sprawę z mankamentów swojego kandydata zabronił mu wystąpień
publicznych innych niż oficjalne, mówiąc "nie puszczajcie nigdzie Warrena, bo jeżeli ktoś zada mu pytanie,
on jest na tyle głupi, że będzie próbował na nie odpowiedzieć". Harding mówił jedynie sloganami, nie
wikłał się w debaty z przeciwnikami i wybory bez problemu wygrał. Później zasłynął wyłącznie jako jeden z
najgorszych prezydentów w historii Stanów. W Polsce na szczęście nie da się zostać prezydentem bez jednego
słowa, choć niektóre media swoją retoryką prowadziły zaawansowane działania, aby namaścić Komorowskiego na
prezydenta - najlepiej przez ich aklamację. Sprawa natomiast wygląda tak, że w tej kampanii wszystko
poszło nie po ich myśli. Komorowski nie może mieć tu pretensji do siebie - choć poprzez brak charyzmy jest
towarem trudnym do sprzedania, ale do swojego sztabu, którego nieudane decyzje zaprzepaściły (lub jak kto
woli, odwlekły) niemal niezagrożony wyborczy sukces.
Niedźwiedzią przysługę zwajdała Komorowskiemu całkowicie bezkrytyczna wobec samej siebie rada starszych,
która usilnie go promowała, nie przebierając w żadnych środkach. Język, który członkowie komitetu
honorowego Komorowskiego nazywali językiem agresji i IV RP od kwietnia padał tylko i wyłącznie z ich ust.
Czy naprawdę trzeba przypominać, kto podczas tej kampanii używał sformułowań "wojna domowa",
"nekrofilia","psychopatia" i "patroszenie przeciwnika", żeby wziąć tylko teksty pierwsze z brzegu? W tak
ważnym momencie nie zostały rozpoznane nastroje całego narodu. Zatopieni w formalinie i samozadowoleniu
zwolennicy Komorowskiego nie zauważyli, że Polacy po smoleńskiej traumie nabrali do polityki
poważniejszego stosunku i nie będą na krótką metę tolerować prowokowania do kłótni, a na dłuższą -
jechania na samych obietnicach. Platforma u władzy jest już 2,5 roku i ludzie doszli najzwyczajniej w
świecie do wniosku, że nie można dłużej podcierać się własnym programem wyborczym i bezradnie rozkładać
ręce w stylu "panie, co ja mogę". Bronisław Komorowski w dotychczasowej kampanii chciał przypodobać się
wszystkim - i liberałom, i socjalistom, którym to momentami autentycznie był, wobec czego nie
dowiedzieliśmy się, jaki jest naprawdę. Może boi się powiedzenia głośno swoich poglądów,
najprawdopodobniej jednak nie ma ich wcale. W połączeniu ze sztuczną kreacją jego osoby na lidera
środowisk postępowych, artystycznych i Bóg wie jakich jeszcze, wszystko to pokazuje jawną sztuczność całej
kampanii. Jak to, stereotypowy wręcz Polak-katolik, chodzący do kościoła, ojciec piątki dzieci, szczycący
się swoim sarmackim pochodzeniem i równie szlacheckim wąsem ma być idolem ludzi, którzy niejako z góry te
wartości odrzucają? Oczywiście odrzucają, ale tylko jeśli dotyczą Jarosława Kaczyńskiego. Przy Bronku
wszystko jest tip-top i panuje ogólny nastrój yes, we can. Tyle tylko, że ten niczego nieświadomy Bronek
staje się w tym momencie dystyngowaną, ale jednak pacynką, a koniec końców dwururka gajowego
niebezpiecznie blisko zbliżyła się do jego własnej głowy.
Co gryzie Donalda Tuska
Od początku było wiadomo, ze Komorowski nie ma szans na prezydenturę bez wsparcia Donalda Tuska, który go
wymyślił na to stanowisko. Ba, nie tylko wymyślił, gdyż w pewnych kręgach popularna była anegdotka, że
premier powiedział kiedyś o Komorowskim, że ten bez niego w polityce nie byłby w stanie znaleźć
przyrodzenia w spodniach. Kończąca się kampania opinię tę potwierdziła. Wydawało się, że przez długi czas
premierowi wcale nie zależy na tym, żeby miało się stać to, co dla niektórych jest nieuniknione i
niezbędne oraz słuszne i zbawienne. Tusk unikał jednoznacznego opowiedzenia się za swoim kandydatem, co
zmieniło się dopiero w przeciągu kilku ostatnich tygodni. Warto jednak zwrócić uwagę, że i wtedy premier
robił to, co powinien robić sam Komorowski. Atakował Jarosława Kaczyńskiego, w swoich wypowiedziach
stawiał na konfrontację, a to przecież chyba samemu potencjalnemu prezydentowi powinno zależeć na tym,
żeby mieć choć odrobinę więcej wigoru od ameby i wykazać, czym się różni od jedynego konkurenta. Jest
jednak jeden powód, dla którego akcja odkomorzająca była Tuskowi na rękę.
Przy zwycięstwie Komorowskiego trzeba będzie bowiem wziąć się ostro do roboty. Przy pełni władzy nie
będzie już koronnego argumentu w postaci Kaczyńskiego, który wetuje nam wszystkie ustawy, a my nic nie
możemy zrobić. Nie będzie można się lenić, uśmiechać się i liczyć na Szkło Kontaktowe, jeśli nie będzie
wymiernych efektów tych rządów, bo można wtedy skończyć jak SLD w 2005 roku. Gdyby Jarosław Kaczyński
został prezydentem, można powtarzać to samo przez następne pięć lat. Wmówi się ludziom, że Kaczyński na
nic nie pozwala, a ludzie, jak to ludzie - w wyborach parlamentarnych zapomną o Smoleńsku i związanych z
nim emocjach i znowu pójdą głosować na PO.
Kaczyński nie musi, Komorowski tak
Charakterystycznym zwrotem powtarzanym przez zwolenników Bronisława Komorowskiego jest tekst, iż Jarosław
Kaczyński jest człowiekiem chorym na władzę i zrobi wszystko, aby zdobyć prezydenturę. Otóż, proszę
państwa, wcale tak nie jest. Jarosław Kaczyński już osiągnął ogromny sukces. Partia, którą zbudował wraz z
bratem powstała po strasznym nokaucie i to o wiele silniejsza niż mogłoby się wydawać. Ludzie, którzy nie
są w stanie zrozumieć, dlaczego Kaczyński wystartował w wyborach nie widzą czysto politycznego aspektu tej
sprawy. Bez tej kandydatury PiS leżałby już pogrzebany na smoleńskim lotnisku, a jaki inny hołd Jarosław
mógł dać bratu niż kontynuowanie własnej sprawy? Ponad sześciomilionowy wynik w pierwszej turze daje
nadzieję na zbudowanie solidnego elektoratu, którego główna mobilizacja ma nastąpić w przyszłym roku.
Kaczyński nie jest zdeterminowany do tego, aby zasiąść na miejscu swojego tragicznie zmarłego brata, co
zresztą widać. Przez długi czas kampanii milczał, nie robił zbędnych ruchów, nie wdawał się w pyskówki,co
działało na jego korzyść. Z drugiej strony znamy doskonale jego poglądy, odkąd bierze udział w życiu
publicznym - jest więc politykiem na tyle wyrazistym, że wcale nie musiał się pokazywać. Wiemy, jakim
byłby prezydentem. Wiemy, że zrobiłby wszystko, żeby wyjaśnić wszelkie wątpliwości związane z katastrofą
smoleńską oraz nie kładłby się przed Rosją i Unią Europejską. Kawał doskonałej roboty wykonał tutaj jego
sztab, gdyż przez cały czas trwania kampanii nie zanotowaliśmy żadnego kontrowersyjnego incydentu z jego
udziałem. Kto więc podsyca wrogość między Polakami, jeżeli Jarosław jak na siebie jest wyjątkowo ugodowy i
skłonny do kompromisów?
Nagonkę przeciwko Kaczyńskiemu napędzają ci sami ludzie, którzy w prezydenckim wyścigu tak gorąco
dopingują Komorowskiego. Kaczyński musiał się mierzyć z zarzutami, że tak naprawdę udaje ból po utracie
najbliższej rodziny, a jego przemiana jest nieprawdziwa. Ci sami ludzie, którzy tak dociekliwie domagają
się uwzględnienia tzw. ludzkiego aspektu choćby w sprawie lustracji, teraz ochoczo odmawiają prawa do
ludzkich uczuć Kaczyńskiemu. Czekają tylko na to, co zrobi albo czego nie zrobi, co powie albo czego nie
powie. Zawsze jest okazja do tego, żeby coś się mogło nie spodobać. Całkiem słusznie - przy bezbarwnym
Komorowskim jest on jedynym rasowym politykiem, który pozostał w stawce. Ciągłe manipulacje i wmawianie
ludziom pewnych rzeczy na siłę zazwyczaj mają jednak skutek odwrotny od zamierzonego. Ludzie są przekorni
i dlatego ekipa Bronka niemile się zdziwiła, że wyniki wyborów wcale nie są takie, jak pokazywała im
"Gazeta Wyborcza". Ludzie nie zapomną tak szybko o największej tragedii w historii suwerennej Polski, może
będą jechać na sentymentach i współczuciu, ale przede wszystkim nie darują wciskania ciemnoty. A im dłużej
ktoś gdacze, tym bardziej działa to na jego niekorzyść. Dlatego też tak naprawdę to właśnie Bronisław
Komorowski walczy o życie w tych wyborach i wraz ze swoim otoczeniem chwyta się wszystkich możliwych
środków. W wypadku porażki zostanie strącony w polityczny niebyt. Bez zbędnych sentymentów i ze strony
swoich politycznych przyjaciół, i wspierających go środowisk. Te odwrócą od niego głowę od razu, gdyby
tylko się okazało, że żyrandole poogląda sobie w TVN.Kampania prezydencka oraz debata niczego nie zmieniły - wybory prezydenckie są niczym innym niż plebiscytem "jesteś za Jarosławem Kaczyńskim czy przeciw niemu?", bo o Bronisławie Komorowskim wiemy tylko tyle, że ma wąsy i okulary. Szkoda, że nie ma poglądów.
Ole Bronek, na prezydenta tylko ty
To miała być wspaniała, zbudowana zgodą droga do Pałacu Prezydenckiego na plecach autorytetów moralnych, aktorów i obiektywnych publicystów, którzy dla swojego kandydata polecieliby nawet na drzwiach od stodoły. Niektórzy, jak Tomasz Lis, zdążyli już go obwołać prezydentem i zaczęli zastanawiać się, czy jego kadencja będzie dla Polski okresem przełomowym, a może nawet wielkim. Bronisław Komorowski robi jednak wszystko, aby z funkcją, jak sam to kiedyś określił, strażnika żyrandoli, zaznajomić się jedynie dzięki Wikipedii. Prezydentem zaś zostanie, gdy kupi sobie wódkę o tej nazwie i wychyli nią toast. Najlepiej razem z Januszem Palikotem.
Od czasu, gdy Komorowski został oficjalnym kandydatem Platformy Obywatelskiej na najwyższy urząd w państwie, a następnie w tragicznych okolicznościach objął funkcję p.o. (zabawna koincydencja) prezydenta, udowodnił ponad wszelką miarę, że nie jest właściwą osobą na to stanowisko. Złudzeń nie można było mieć już od momentu, gdy podpisał nowelizację ustawy o IPN. Później mieliśmy do czynienia z festiwalem jego mniej lub bardziej spektakularnych wpadek, spośród których można wymienić chęć wyjścia z NATO, nazwanie odkrycia kolejnych szczątków ofiar katastrofy smoleńskiej "wcale nie tak wielkim problemem", stwierdzenie, że powodzianie już się oswoili z żywiołem, korzystanie z internetowej encyklopedii jako jedynego źródła informacji czy już kaszaloty. Oczywiście, możemy mówić o tym, że Lech Kaczyński również popełniał gafy, jednak czy jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie były one o wiele bardziej eksponowane i nadawano im znaczenie ponad rzeczywistą miarę? Z różnych stron odezwą się głosy, że oczywiście nie - Kaczyński ośmieszał Polskę! Brzmi to bardzo dziwnie zwłaszcza w ustach wyborców zamykających się w ramach "młodzi, wykształceni, z wielkich miast", którzy na każdym kroku podkreślają swoją europejskość i kosmopolityzm, a nie chcą zauważyć, że to właśnie obawa "co o nas pomyślą na Zachodzie" jest przejawem tak niechętnej im polskości (w negatywnym tego słowa znaczeniu) i zaściankowości. Pod względem talentu do gaf zdecydowanie lepiej byłoby więc dla Komorowskiego, gdyby w ogóle nic nie mówił. Ale wtedy też nie dowiedzielibyśmy się, jak ma wyglądać jego prezydentura ani jakie są jego poglądy.
Kim pan jest, panie Komorowski?
W amerykańskiej polityce od lat krąży słynna opowieść na temat 29. prezydenta USA Warrena Hardinga sprawującego swój urząd w latach 20. Całą jego kampanią wyborczą kierował wpływowy boss Partii Republikańskiej, który zdając sobie sprawę z mankamentów swojego kandydata zabronił mu wystąpień publicznych innych niż oficjalne, mówiąc "nie puszczajcie nigdzie Warrena, bo jeżeli ktoś zada mu pytanie, on jest na tyle głupi, że będzie próbował na nie odpowiedzieć". Harding mówił jedynie sloganami, nie wikłał się w debaty z przeciwnikami i wybory bez problemu wygrał. Później zasłynął wyłącznie jako jeden z najgorszych prezydentów w historii Stanów. W Polsce na szczęście nie da się zostać prezydentem bez jednego słowa, choć niektóre media swoją retoryką prowadziły zaawansowane działania, aby namaścić Komorowskiego na prezydenta - najlepiej przez ich aklamację. Sprawa natomiast wygląda tak, że w tej kampanii wszystko poszło nie po ich myśli. Komorowski nie może mieć tu pretensji do siebie - choć poprzez brak charyzmy jest towarem trudnym do sprzedania, ale do swojego sztabu, którego nieudane decyzje zaprzepaściły (lub jak kto woli, odwlekły) niemal niezagrożony wyborczy sukces.
Niedźwiedzią przysługę zwajdała Komorowskiemu całkowicie bezkrytyczna wobec samej siebie rada starszych, która usilnie go promowała, nie przebierając w żadnych środkach. Język, który członkowie komitetu honorowego Komorowskiego nazywali językiem agresji i IV RP od kwietnia padał tylko i wyłącznie z ich ust. Czy naprawdę trzeba przypominać, kto podczas tej kampanii używał sformułowań "wojna domowa", "nekrofilia","psychopatia" i "patroszenie przeciwnika", żeby wziąć tylko teksty pierwsze z brzegu? W tak ważnym momencie nie zostały rozpoznane nastroje całego narodu. Zatopieni w formalinie i samozadowoleniu zwolennicy Komorowskiego nie zauważyli, że Polacy po smoleńskiej traumie nabrali do polityki poważniejszego stosunku i nie będą na krótką metę tolerować prowokowania do kłótni, a na dłuższą - jechania na samych obietnicach. Platforma u władzy jest już 2,5 roku i ludzie doszli najzwyczajniej w świecie do wniosku, że nie można dłużej podcierać się własnym programem wyborczym i bezradnie rozkładać ręce w stylu "panie, co ja mogę". Bronisław Komorowski w dotychczasowej kampanii chciał przypodobać się wszystkim - i liberałom, i socjalistom, którym to momentami autentycznie był, wobec czego nie dowiedzieliśmy się, jaki jest naprawdę. Może boi się powiedzenia głośno swoich poglądów, najprawdopodobniej jednak nie ma ich wcale. W połączeniu ze sztuczną kreacją jego osoby na lidera środowisk postępowych, artystycznych i Bóg wie jakich jeszcze, wszystko to pokazuje jawną sztuczność całej kampanii. Jak to, stereotypowy wręcz Polak-katolik, chodzący do kościoła, ojciec piątki dzieci, szczycący się swoim sarmackim pochodzeniem i równie szlacheckim wąsem ma być idolem ludzi, którzy niejako z góry te wartości odrzucają? Oczywiście odrzucają, ale tylko jeśli dotyczą Jarosława Kaczyńskiego. Przy Bronku wszystko jest tip-top i panuje ogólny nastrój yes, we can. Tyle tylko, że ten niczego nieświadomy Bronek staje się w tym momencie dystyngowaną, ale jednak pacynką, a koniec końców dwururka gajowego niebezpiecznie blisko zbliżyła się do jego własnej głowy.
Co gryzie Donalda Tuska
Od początku było wiadomo, ze Komorowski nie ma szans na prezydenturę bez wsparcia Donalda Tuska, który go wymyślił na to stanowisko. Ba, nie tylko wymyślił, gdyż w pewnych kręgach popularna była anegdotka, że premier powiedział kiedyś o Komorowskim, że ten bez niego w polityce nie byłby w stanie znaleźć przyrodzenia w spodniach. Kończąca się kampania opinię tę potwierdziła. Wydawało się, że przez długi czas premierowi wcale nie zależy na tym, żeby miało się stać to, co dla niektórych jest nieuniknione i niezbędne oraz słuszne i zbawienne. Tusk unikał jednoznacznego opowiedzenia się za swoim kandydatem, co zmieniło się dopiero w przeciągu kilku ostatnich tygodni. Warto jednak zwrócić uwagę, że i wtedy premier robił to, co powinien robić sam Komorowski. Atakował Jarosława Kaczyńskiego, w swoich wypowiedziach stawiał na konfrontację, a to przecież chyba samemu potencjalnemu prezydentowi powinno zależeć na tym, żeby mieć choć odrobinę więcej wigoru od ameby i wykazać, czym się różni od jedynego konkurenta. Jest jednak jeden powód, dla którego akcja odkomorzająca była Tuskowi na rękę.
Przy zwycięstwie Komorowskiego trzeba będzie bowiem wziąć się ostro do roboty. Przy pełni władzy nie będzie już koronnego argumentu w postaci Kaczyńskiego, który wetuje nam wszystkie ustawy, a my nic nie możemy zrobić. Nie będzie można się lenić, uśmiechać się i liczyć na Szkło Kontaktowe, jeśli nie będzie wymiernych efektów tych rządów, bo można wtedy skończyć jak SLD w 2005 roku. Gdyby Jarosław Kaczyński został prezydentem, można powtarzać to samo przez następne pięć lat. Wmówi się ludziom, że Kaczyński na nic nie pozwala, a ludzie, jak to ludzie - w wyborach parlamentarnych zapomną o Smoleńsku i związanych z nim emocjach i znowu pójdą głosować na PO.
Kaczyński nie musi, Komorowski tak
Charakterystycznym zwrotem powtarzanym przez zwolenników Bronisława Komorowskiego jest tekst, iż Jarosław Kaczyński jest człowiekiem chorym na władzę i zrobi wszystko, aby zdobyć prezydenturę. Otóż, proszę państwa, wcale tak nie jest. Jarosław Kaczyński już osiągnął ogromny sukces. Partia, którą zbudował wraz z bratem powstała po strasznym nokaucie i to o wiele silniejsza niż mogłoby się wydawać. Ludzie, którzy nie są w stanie zrozumieć, dlaczego Kaczyński wystartował w wyborach nie widzą czysto politycznego aspektu tej sprawy. Bez tej kandydatury PiS leżałby już pogrzebany na smoleńskim lotnisku, a jaki inny hołd Jarosław mógł dać bratu niż kontynuowanie własnej sprawy? Ponad sześciomilionowy wynik w pierwszej turze daje nadzieję na zbudowanie solidnego elektoratu, którego główna mobilizacja ma nastąpić w przyszłym roku. Kaczyński nie jest zdeterminowany do tego, aby zasiąść na miejscu swojego tragicznie zmarłego brata, co zresztą widać. Przez długi czas kampanii milczał, nie robił zbędnych ruchów, nie wdawał się w pyskówki,co działało na jego korzyść. Z drugiej strony znamy doskonale jego poglądy, odkąd bierze udział w życiu publicznym - jest więc politykiem na tyle wyrazistym, że wcale nie musiał się pokazywać. Wiemy, jakim byłby prezydentem. Wiemy, że zrobiłby wszystko, żeby wyjaśnić wszelkie wątpliwości związane z katastrofą smoleńską oraz nie kładłby się przed Rosją i Unią Europejską. Kawał doskonałej roboty wykonał tutaj jego sztab, gdyż przez cały czas trwania kampanii nie zanotowaliśmy żadnego kontrowersyjnego incydentu z jego udziałem. Kto więc podsyca wrogość między Polakami, jeżeli Jarosław jak na siebie jest wyjątkowo ugodowy i skłonny do kompromisów?
Nagonkę przeciwko Kaczyńskiemu napędzają ci sami ludzie, którzy w prezydenckim wyścigu tak gorąco dopingują Komorowskiego. Kaczyński musiał się mierzyć z zarzutami, że tak naprawdę udaje ból po utracie najbliższej rodziny, a jego przemiana jest nieprawdziwa. Ci sami ludzie, którzy tak dociekliwie domagają się uwzględnienia tzw. ludzkiego aspektu choćby w sprawie lustracji, teraz ochoczo odmawiają prawa do ludzkich uczuć Kaczyńskiemu. Czekają tylko na to, co zrobi albo czego nie zrobi, co powie albo czego nie powie. Zawsze jest okazja do tego, żeby coś się mogło nie spodobać. Całkiem słusznie - przy bezbarwnym Komorowskim jest on jedynym rasowym politykiem, który pozostał w stawce. Ciągłe manipulacje i wmawianie ludziom pewnych rzeczy na siłę zazwyczaj mają jednak skutek odwrotny od zamierzonego. Ludzie są przekorni i dlatego ekipa Bronka niemile się zdziwiła, że wyniki wyborów wcale nie są takie, jak pokazywała im "Gazeta Wyborcza". Ludzie nie zapomną tak szybko o największej tragedii w historii suwerennej Polski, może będą jechać na sentymentach i współczuciu, ale przede wszystkim nie darują wciskania ciemnoty. A im dłużej ktoś gdacze, tym bardziej działa to na jego niekorzyść. Dlatego też tak naprawdę to właśnie Bronisław Komorowski walczy o życie w tych wyborach i wraz ze swoim otoczeniem chwyta się wszystkich możliwych środków. W wypadku porażki zostanie strącony w polityczny niebyt. Bez zbędnych sentymentów i ze strony swoich politycznych przyjaciół, i wspierających go środowisk. Te odwrócą od niego głowę od razu, gdyby tylko się okazało, że żyrandole poogląda sobie w TVN.
plebiscytem "jesteś za Jarosławem Kaczyńskim czy przeciw niemu?", bo o Bronisławie Komorowskim wiemy tylko
tyle, że ma wąsy i okulary. Szkoda, że nie ma poglądów.
Ole Bronek, na prezydenta tylko ty
To miała być wspaniała, zbudowana zgodą droga do Pałacu Prezydenckiego na plecach autorytetów moralnych,
aktorów i obiektywnych publicystów, którzy dla swojego kandydata polecieliby nawet na drzwiach od stodoły.
Niektórzy, jak Tomasz Lis, zdążyli już go obwołać prezydentem i zaczęli zastanawiać się, czy jego kadencja
będzie dla Polski okresem przełomowym, a może nawet wielkim. Bronisław Komorowski robi jednak wszystko,
aby z funkcją, jak sam to kiedyś określił, strażnika żyrandoli, zaznajomić się jedynie dzięki Wikipedii.
Prezydentem zaś zostanie, gdy kupi sobie wódkę o tej nazwie i wychyli nią toast. Najlepiej razem z
Januszem Palikotem.
Od czasu, gdy Komorowski został oficjalnym kandydatem Platformy Obywatelskiej na najwyższy urząd w
państwie, a następnie w tragicznych okolicznościach objął funkcję p.o. (zabawna koincydencja) prezydenta,
udowodnił ponad wszelką miarę, że nie jest właściwą osobą na to stanowisko. Złudzeń nie można było mieć
już od momentu, gdy podpisał nowelizację ustawy o IPN. Później mieliśmy do czynienia z festiwalem jego
mniej lub bardziej spektakularnych wpadek, spośród których można wymienić chęć wyjścia z NATO, nazwanie
odkrycia kolejnych szczątków ofiar katastrofy smoleńskiej "wcale nie tak wielkim problemem", stwierdzenie,
że powodzianie już się oswoili z żywiołem, korzystanie z internetowej encyklopedii jako jedynego źródła
informacji czy już kaszaloty. Oczywiście, możemy mówić o tym, że Lech Kaczyński również popełniał gafy,
jednak czy jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie były one o wiele bardziej eksponowane i nadawano im
znaczenie ponad rzeczywistą miarę? Z różnych stron odezwą się głosy, że oczywiście nie - Kaczyński
ośmieszał Polskę! Brzmi to bardzo dziwnie zwłaszcza w ustach wyborców zamykających się w ramach "młodzi,
wykształceni, z wielkich miast", którzy na każdym kroku podkreślają swoją europejskość i kosmopolityzm, a
nie chcą zauważyć, że to właśnie obawa "co o nas pomyślą na Zachodzie" jest przejawem tak niechętnej im
polskości (w negatywnym tego słowa znaczeniu) i zaściankowości. Pod względem talentu do gaf zdecydowanie
lepiej byłoby więc dla Komorowskiego, gdyby w ogóle nic nie mówił. Ale wtedy też nie dowiedzielibyśmy się,
jak ma wyglądać jego prezydentura ani jakie są jego poglądy.
Kim pan jest, panie Komorowski?
W amerykańskiej polityce od lat krąży słynna opowieść na temat 29. prezydenta USA Warrena Hardinga
sprawującego swój urząd w latach 20. Całą jego kampanią wyborczą kierował wpływowy boss Partii
Republikańskiej, który zdając sobie sprawę z mankamentów swojego kandydata zabronił mu wystąpień
publicznych innych niż oficjalne, mówiąc "nie puszczajcie nigdzie Warrena, bo jeżeli ktoś zada mu pytanie,
on jest na tyle głupi, że będzie próbował na nie odpowiedzieć". Harding mówił jedynie sloganami, nie
wikłał się w debaty z przeciwnikami i wybory bez problemu wygrał. Później zasłynął wyłącznie jako jeden z
najgorszych prezydentów w historii Stanów. W Polsce na szczęście nie da się zostać prezydentem bez jednego
słowa, choć niektóre media swoją retoryką prowadziły zaawansowane działania, aby namaścić Komorowskiego na
prezydenta - najlepiej przez ich aklamację. Sprawa natomiast wygląda tak, że w tej kampanii wszystko
poszło nie po ich myśli. Komorowski nie może mieć tu pretensji do siebie - choć poprzez brak charyzmy jest
towarem trudnym do sprzedania, ale do swojego sztabu, którego nieudane decyzje zaprzepaściły (lub jak kto
woli, odwlekły) niemal niezagrożony wyborczy sukces.
Niedźwiedzią przysługę zwajdała Komorowskiemu całkowicie bezkrytyczna wobec samej siebie rada starszych,
która usilnie go promowała, nie przebierając w żadnych środkach. Język, który członkowie komitetu
honorowego Komorowskiego nazywali językiem agresji i IV RP od kwietnia padał tylko i wyłącznie z ich ust.
Czy naprawdę trzeba przypominać, kto podczas tej kampanii używał sformułowań "wojna domowa",
"nekrofilia","psychopatia" i "patroszenie przeciwnika", żeby wziąć tylko teksty pierwsze z brzegu? W tak
ważnym momencie nie zostały rozpoznane nastroje całego narodu. Zatopieni w formalinie i samozadowoleniu
zwolennicy Komorowskiego nie zauważyli, że Polacy po smoleńskiej traumie nabrali do polityki
poważniejszego stosunku i nie będą na krótką metę tolerować prowokowania do kłótni, a na dłuższą -
jechania na samych obietnicach. Platforma u władzy jest już 2,5 roku i ludzie doszli najzwyczajniej w
świecie do wniosku, że nie można dłużej podcierać się własnym programem wyborczym i bezradnie rozkładać
ręce w stylu "panie, co ja mogę". Bronisław Komorowski w dotychczasowej kampanii chciał przypodobać się
wszystkim - i liberałom, i socjalistom, którym to momentami autentycznie był, wobec czego nie
dowiedzieliśmy się, jaki jest naprawdę. Może boi się powiedzenia głośno swoich poglądów,
najprawdopodobniej jednak nie ma ich wcale. W połączeniu ze sztuczną kreacją jego osoby na lidera
środowisk postępowych, artystycznych i Bóg wie jakich jeszcze, wszystko to pokazuje jawną sztuczność całej
kampanii. Jak to, stereotypowy wręcz Polak-katolik, chodzący do kościoła, ojciec piątki dzieci, szczycący
się swoim sarmackim pochodzeniem i równie szlacheckim wąsem ma być idolem ludzi, którzy niejako z góry te
wartości odrzucają? Oczywiście odrzucają, ale tylko jeśli dotyczą Jarosława Kaczyńskiego. Przy Bronku
wszystko jest tip-top i panuje ogólny nastrój yes, we can. Tyle tylko, że ten niczego nieświadomy Bronek
staje się w tym momencie dystyngowaną, ale jednak pacynką, a koniec końców dwururka gajowego
niebezpiecznie blisko zbliżyła się do jego własnej głowy.
Co gryzie Donalda Tuska
Od początku było wiadomo, ze Komorowski nie ma szans na prezydenturę bez wsparcia Donalda Tuska, który go
wymyślił na to stanowisko. Ba, nie tylko wymyślił, gdyż w pewnych kręgach popularna była anegdotka, że
premier powiedział kiedyś o Komorowskim, że ten bez niego w polityce nie byłby w stanie znaleźć
przyrodzenia w spodniach. Kończąca się kampania opinię tę potwierdziła. Wydawało się, że przez długi czas
premierowi wcale nie zależy na tym, żeby miało się stać to, co dla niektórych jest nieuniknione i
niezbędne oraz słuszne i zbawienne. Tusk unikał jednoznacznego opowiedzenia się za swoim kandydatem, co
zmieniło się dopiero w przeciągu kilku ostatnich tygodni. Warto jednak zwrócić uwagę, że i wtedy premier
robił to, co powinien robić sam Komorowski. Atakował Jarosława Kaczyńskiego, w swoich wypowiedziach
stawiał na konfrontację, a to przecież chyba samemu potencjalnemu prezydentowi powinno zależeć na tym,
żeby mieć choć odrobinę więcej wigoru od ameby i wykazać, czym się różni od jedynego konkurenta. Jest
jednak jeden powód, dla którego akcja odkomorzająca była Tuskowi na rękę.
Przy zwycięstwie Komorowskiego trzeba będzie bowiem wziąć się ostro do roboty. Przy pełni władzy nie
będzie już koronnego argumentu w postaci Kaczyńskiego, który wetuje nam wszystkie ustawy, a my nic nie
możemy zrobić. Nie będzie można się lenić, uśmiechać się i liczyć na Szkło Kontaktowe, jeśli nie będzie
wymiernych efektów tych rządów, bo można wtedy skończyć jak SLD w 2005 roku. Gdyby Jarosław Kaczyński
został prezydentem, można powtarzać to samo przez następne pięć lat. Wmówi się ludziom, że Kaczyński na
nic nie pozwala, a ludzie, jak to ludzie - w wyborach parlamentarnych zapomną o Smoleńsku i związanych z
nim emocjach i znowu pójdą głosować na PO.
Kaczyński nie musi, Komorowski tak
Charakterystycznym zwrotem powtarzanym przez zwolenników Bronisława Komorowskiego jest tekst, iż Jarosław
Kaczyński jest człowiekiem chorym na władzę i zrobi wszystko, aby zdobyć prezydenturę. Otóż, proszę
państwa, wcale tak nie jest. Jarosław Kaczyński już osiągnął ogromny sukces. Partia, którą zbudował wraz z
bratem powstała po strasznym nokaucie i to o wiele silniejsza niż mogłoby się wydawać. Ludzie, którzy nie
są w stanie zrozumieć, dlaczego Kaczyński wystartował w wyborach nie widzą czysto politycznego aspektu tej
sprawy. Bez tej kandydatury PiS leżałby już pogrzebany na smoleńskim lotnisku, a jaki inny hołd Jarosław
mógł dać bratu niż kontynuowanie własnej sprawy? Ponad sześciomilionowy wynik w pierwszej turze daje
nadzieję na zbudowanie solidnego elektoratu, którego główna mobilizacja ma nastąpić w przyszłym roku.
Kaczyński nie jest zdeterminowany do tego, aby zasiąść na miejscu swojego tragicznie zmarłego brata, co
zresztą widać. Przez długi czas kampanii milczał, nie robił zbędnych ruchów, nie wdawał się w pyskówki,co
działało na jego korzyść. Z drugiej strony znamy doskonale jego poglądy, odkąd bierze udział w życiu
publicznym - jest więc politykiem na tyle wyrazistym, że wcale nie musiał się pokazywać. Wiemy, jakim
byłby prezydentem. Wiemy, że zrobiłby wszystko, żeby wyjaśnić wszelkie wątpliwości związane z katastrofą
smoleńską oraz nie kładłby się przed Rosją i Unią Europejską. Kawał doskonałej roboty wykonał tutaj jego
sztab, gdyż przez cały czas trwania kampanii nie zanotowaliśmy żadnego kontrowersyjnego incydentu z jego
udziałem. Kto więc podsyca wrogość między Polakami, jeżeli Jarosław jak na siebie jest wyjątkowo ugodowy i
skłonny do kompromisów?
Nagonkę przeciwko Kaczyńskiemu napędzają ci sami ludzie, którzy w prezydenckim wyścigu tak gorąco
dopingują Komorowskiego. Kaczyński musiał się mierzyć z zarzutami, że tak naprawdę udaje ból po utracie
najbliższej rodziny, a jego przemiana jest nieprawdziwa. Ci sami ludzie, którzy tak dociekliwie domagają
się uwzględnienia tzw. ludzkiego aspektu choćby w sprawie lustracji, teraz ochoczo odmawiają prawa do
ludzkich uczuć Kaczyńskiemu. Czekają tylko na to, co zrobi albo czego nie zrobi, co powie albo czego nie
powie. Zawsze jest okazja do tego, żeby coś się mogło nie spodobać. Całkiem słusznie - przy bezbarwnym
Komorowskim jest on jedynym rasowym politykiem, który pozostał w stawce. Ciągłe manipulacje i wmawianie
ludziom pewnych rzeczy na siłę zazwyczaj mają jednak skutek odwrotny od zamierzonego. Ludzie są przekorni
i dlatego ekipa Bronka niemile się zdziwiła, że wyniki wyborów wcale nie są takie, jak pokazywała im
"Gazeta Wyborcza". Ludzie nie zapomną tak szybko o największej tragedii w historii suwerennej Polski, może
będą jechać na sentymentach i współczuciu, ale przede wszystkim nie darują wciskania ciemnoty. A im dłużej
ktoś gdacze, tym bardziej działa to na jego niekorzyść. Dlatego też tak naprawdę to właśnie Bronisław
Komorowski walczy o życie w tych wyborach i wraz ze swoim otoczeniem chwyta się wszystkich możliwych
środków. W wypadku porażki zostanie strącony w polityczny niebyt. Bez zbędnych sentymentów i ze strony
swoich politycznych przyjaciół, i wspierających go środowisk. Te odwrócą od niego głowę od razu, gdyby
tylko się okazało, że żyrandole poogląda sobie w TVN.Kampania prezydencka oraz debata niczego nie zmieniły - wybory prezydenckie są niczym innym niż plebiscytem "jesteś za Jarosławem Kaczyńskim czy przeciw niemu?", bo o Bronisławie Komorowskim wiemy tylko tyle, że ma wąsy i okulary. Szkoda, że nie ma poglądów.
Ole Bronek, na prezydenta tylko ty
To miała być wspaniała, zbudowana zgodą droga do Pałacu Prezydenckiego na plecach autorytetów moralnych, aktorów i obiektywnych publicystów, którzy dla swojego kandydata polecieliby nawet na drzwiach od stodoły. Niektórzy, jak Tomasz Lis, zdążyli już go obwołać prezydentem i zaczęli zastanawiać się, czy jego kadencja będzie dla Polski okresem przełomowym, a może nawet wielkim. Bronisław Komorowski robi jednak wszystko, aby z funkcją, jak sam to kiedyś określił, strażnika żyrandoli, zaznajomić się jedynie dzięki Wikipedii. Prezydentem zaś zostanie, gdy kupi sobie wódkę o tej nazwie i wychyli nią toast. Najlepiej razem z Januszem Palikotem.
Od czasu, gdy Komorowski został oficjalnym kandydatem Platformy Obywatelskiej na najwyższy urząd w państwie, a następnie w tragicznych okolicznościach objął funkcję p.o. (zabawna koincydencja) prezydenta, udowodnił ponad wszelką miarę, że nie jest właściwą osobą na to stanowisko. Złudzeń nie można było mieć już od momentu, gdy podpisał nowelizację ustawy o IPN. Później mieliśmy do czynienia z festiwalem jego mniej lub bardziej spektakularnych wpadek, spośród których można wymienić chęć wyjścia z NATO, nazwanie odkrycia kolejnych szczątków ofiar katastrofy smoleńskiej "wcale nie tak wielkim problemem", stwierdzenie, że powodzianie już się oswoili z żywiołem, korzystanie z internetowej encyklopedii jako jedynego źródła informacji czy już kaszaloty. Oczywiście, możemy mówić o tym, że Lech Kaczyński również popełniał gafy, jednak czy jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie były one o wiele bardziej eksponowane i nadawano im znaczenie ponad rzeczywistą miarę? Z różnych stron odezwą się głosy, że oczywiście nie - Kaczyński ośmieszał Polskę! Brzmi to bardzo dziwnie zwłaszcza w ustach wyborców zamykających się w ramach "młodzi, wykształceni, z wielkich miast", którzy na każdym kroku podkreślają swoją europejskość i kosmopolityzm, a nie chcą zauważyć, że to właśnie obawa "co o nas pomyślą na Zachodzie" jest przejawem tak niechętnej im polskości (w negatywnym tego słowa znaczeniu) i zaściankowości. Pod względem talentu do gaf zdecydowanie lepiej byłoby więc dla Komorowskiego, gdyby w ogóle nic nie mówił. Ale wtedy też nie dowiedzielibyśmy się, jak ma wyglądać jego prezydentura ani jakie są jego poglądy.
Kim pan jest, panie Komorowski?
W amerykańskiej polityce od lat krąży słynna opowieść na temat 29. prezydenta USA Warrena Hardinga sprawującego swój urząd w latach 20. Całą jego kampanią wyborczą kierował wpływowy boss Partii Republikańskiej, który zdając sobie sprawę z mankamentów swojego kandydata zabronił mu wystąpień publicznych innych niż oficjalne, mówiąc "nie puszczajcie nigdzie Warrena, bo jeżeli ktoś zada mu pytanie, on jest na tyle głupi, że będzie próbował na nie odpowiedzieć". Harding mówił jedynie sloganami, nie wikłał się w debaty z przeciwnikami i wybory bez problemu wygrał. Później zasłynął wyłącznie jako jeden z najgorszych prezydentów w historii Stanów. W Polsce na szczęście nie da się zostać prezydentem bez jednego słowa, choć niektóre media swoją retoryką prowadziły zaawansowane działania, aby namaścić Komorowskiego na prezydenta - najlepiej przez ich aklamację. Sprawa natomiast wygląda tak, że w tej kampanii wszystko poszło nie po ich myśli. Komorowski nie może mieć tu pretensji do siebie - choć poprzez brak charyzmy jest towarem trudnym do sprzedania, ale do swojego sztabu, którego nieudane decyzje zaprzepaściły (lub jak kto woli, odwlekły) niemal niezagrożony wyborczy sukces.
Niedźwiedzią przysługę zwajdała Komorowskiemu całkowicie bezkrytyczna wobec samej siebie rada starszych, która usilnie go promowała, nie przebierając w żadnych środkach. Język, który członkowie komitetu honorowego Komorowskiego nazywali językiem agresji i IV RP od kwietnia padał tylko i wyłącznie z ich ust. Czy naprawdę trzeba przypominać, kto podczas tej kampanii używał sformułowań "wojna domowa", "nekrofilia","psychopatia" i "patroszenie przeciwnika", żeby wziąć tylko teksty pierwsze z brzegu? W tak ważnym momencie nie zostały rozpoznane nastroje całego narodu. Zatopieni w formalinie i samozadowoleniu zwolennicy Komorowskiego nie zauważyli, że Polacy po smoleńskiej traumie nabrali do polityki poważniejszego stosunku i nie będą na krótką metę tolerować prowokowania do kłótni, a na dłuższą - jechania na samych obietnicach. Platforma u władzy jest już 2,5 roku i ludzie doszli najzwyczajniej w świecie do wniosku, że nie można dłużej podcierać się własnym programem wyborczym i bezradnie rozkładać ręce w stylu "panie, co ja mogę". Bronisław Komorowski w dotychczasowej kampanii chciał przypodobać się wszystkim - i liberałom, i socjalistom, którym to momentami autentycznie był, wobec czego nie dowiedzieliśmy się, jaki jest naprawdę. Może boi się powiedzenia głośno swoich poglądów, najprawdopodobniej jednak nie ma ich wcale. W połączeniu ze sztuczną kreacją jego osoby na lidera środowisk postępowych, artystycznych i Bóg wie jakich jeszcze, wszystko to pokazuje jawną sztuczność całej kampanii. Jak to, stereotypowy wręcz Polak-katolik, chodzący do kościoła, ojciec piątki dzieci, szczycący się swoim sarmackim pochodzeniem i równie szlacheckim wąsem ma być idolem ludzi, którzy niejako z góry te wartości odrzucają? Oczywiście odrzucają, ale tylko jeśli dotyczą Jarosława Kaczyńskiego. Przy Bronku wszystko jest tip-top i panuje ogólny nastrój yes, we can. Tyle tylko, że ten niczego nieświadomy Bronek staje się w tym momencie dystyngowaną, ale jednak pacynką, a koniec końców dwururka gajowego niebezpiecznie blisko zbliżyła się do jego własnej głowy.
Co gryzie Donalda Tuska
Od początku było wiadomo, ze Komorowski nie ma szans na prezydenturę bez wsparcia Donalda Tuska, który go wymyślił na to stanowisko. Ba, nie tylko wymyślił, gdyż w pewnych kręgach popularna była anegdotka, że premier powiedział kiedyś o Komorowskim, że ten bez niego w polityce nie byłby w stanie znaleźć przyrodzenia w spodniach. Kończąca się kampania opinię tę potwierdziła. Wydawało się, że przez długi czas premierowi wcale nie zależy na tym, żeby miało się stać to, co dla niektórych jest nieuniknione i niezbędne oraz słuszne i zbawienne. Tusk unikał jednoznacznego opowiedzenia się za swoim kandydatem, co zmieniło się dopiero w przeciągu kilku ostatnich tygodni. Warto jednak zwrócić uwagę, że i wtedy premier robił to, co powinien robić sam Komorowski. Atakował Jarosława Kaczyńskiego, w swoich wypowiedziach stawiał na konfrontację, a to przecież chyba samemu potencjalnemu prezydentowi powinno zależeć na tym, żeby mieć choć odrobinę więcej wigoru od ameby i wykazać, czym się różni od jedynego konkurenta. Jest jednak jeden powód, dla którego akcja odkomorzająca była Tuskowi na rękę.
Przy zwycięstwie Komorowskiego trzeba będzie bowiem wziąć się ostro do roboty. Przy pełni władzy nie będzie już koronnego argumentu w postaci Kaczyńskiego, który wetuje nam wszystkie ustawy, a my nic nie możemy zrobić. Nie będzie można się lenić, uśmiechać się i liczyć na Szkło Kontaktowe, jeśli nie będzie wymiernych efektów tych rządów, bo można wtedy skończyć jak SLD w 2005 roku. Gdyby Jarosław Kaczyński został prezydentem, można powtarzać to samo przez następne pięć lat. Wmówi się ludziom, że Kaczyński na nic nie pozwala, a ludzie, jak to ludzie - w wyborach parlamentarnych zapomną o Smoleńsku i związanych z nim emocjach i znowu pójdą głosować na PO.
Kaczyński nie musi, Komorowski tak
Charakterystycznym zwrotem powtarzanym przez zwolenników Bronisława Komorowskiego jest tekst, iż Jarosław Kaczyński jest człowiekiem chorym na władzę i zrobi wszystko, aby zdobyć prezydenturę. Otóż, proszę państwa, wcale tak nie jest. Jarosław Kaczyński już osiągnął ogromny sukces. Partia, którą zbudował wraz z bratem powstała po strasznym nokaucie i to o wiele silniejsza niż mogłoby się wydawać. Ludzie, którzy nie są w stanie zrozumieć, dlaczego Kaczyński wystartował w wyborach nie widzą czysto politycznego aspektu tej sprawy. Bez tej kandydatury PiS leżałby już pogrzebany na smoleńskim lotnisku, a jaki inny hołd Jarosław mógł dać bratu niż kontynuowanie własnej sprawy? Ponad sześciomilionowy wynik w pierwszej turze daje nadzieję na zbudowanie solidnego elektoratu, którego główna mobilizacja ma nastąpić w przyszłym roku. Kaczyński nie jest zdeterminowany do tego, aby zasiąść na miejscu swojego tragicznie zmarłego brata, co zresztą widać. Przez długi czas kampanii milczał, nie robił zbędnych ruchów, nie wdawał się w pyskówki,co działało na jego korzyść. Z drugiej strony znamy doskonale jego poglądy, odkąd bierze udział w życiu publicznym - jest więc politykiem na tyle wyrazistym, że wcale nie musiał się pokazywać. Wiemy, jakim byłby prezydentem. Wiemy, że zrobiłby wszystko, żeby wyjaśnić wszelkie wątpliwości związane z katastrofą smoleńską oraz nie kładłby się przed Rosją i Unią Europejską. Kawał doskonałej roboty wykonał tutaj jego sztab, gdyż przez cały czas trwania kampanii nie zanotowaliśmy żadnego kontrowersyjnego incydentu z jego udziałem. Kto więc podsyca wrogość między Polakami, jeżeli Jarosław jak na siebie jest wyjątkowo ugodowy i skłonny do kompromisów?
Nagonkę przeciwko Kaczyńskiemu napędzają ci sami ludzie, którzy w prezydenckim wyścigu tak gorąco dopingują Komorowskiego. Kaczyński musiał się mierzyć z zarzutami, że tak naprawdę udaje ból po utracie najbliższej rodziny, a jego przemiana jest nieprawdziwa. Ci sami ludzie, którzy tak dociekliwie domagają się uwzględnienia tzw. ludzkiego aspektu choćby w sprawie lustracji, teraz ochoczo odmawiają prawa do ludzkich uczuć Kaczyńskiemu. Czekają tylko na to, co zrobi albo czego nie zrobi, co powie albo czego nie powie. Zawsze jest okazja do tego, żeby coś się mogło nie spodobać. Całkiem słusznie - przy bezbarwnym Komorowskim jest on jedynym rasowym politykiem, który pozostał w stawce. Ciągłe manipulacje i wmawianie ludziom pewnych rzeczy na siłę zazwyczaj mają jednak skutek odwrotny od zamierzonego. Ludzie są przekorni i dlatego ekipa Bronka niemile się zdziwiła, że wyniki wyborów wcale nie są takie, jak pokazywała im "Gazeta Wyborcza". Ludzie nie zapomną tak szybko o największej tragedii w historii suwerennej Polski, może będą jechać na sentymentach i współczuciu, ale przede wszystkim nie darują wciskania ciemnoty. A im dłużej ktoś gdacze, tym bardziej działa to na jego niekorzyść. Dlatego też tak naprawdę to właśnie Bronisław Komorowski walczy o życie w tych wyborach i wraz ze swoim otoczeniem chwyta się wszystkich możliwych środków. W wypadku porażki zostanie strącony w polityczny niebyt. Bez zbędnych sentymentów i ze strony swoich politycznych przyjaciół, i wspierających go środowisk. Te odwrócą od niego głowę od razu, gdyby tylko się okazało, że żyrandole poogląda sobie w TVN.
Słowa kluczowe: kampania wyborcza bronisław komorowski jarosław kaczyński wybory 2010 bronek wpadki komentarz