Górą wojna!
2006-02-07 00:00:00
Ta pesymistyczna teoria zastąpiła modne w ubiegłych sezonach koncepcje psychoanalityczne oraz behawiorystyczne (twierdzące, że człowiek wszystkiego się uczy, że rodzi się, jako „czysta karta”). Dziś się głosi, że jest tak, jak ma być: tak, jak nas ukształtowała ewolucja. Albo mówiąc inaczej i w Polsce poprawniej: jest tak, jak Bóg chciał, żeby było. Człowiek jest agresywny. Ludzka agresywność – owa niezmienna potrzeba dominacji silniejszego nad słabszym, walki o wszelakie dobra – od zawsze była motorem wszelkich przemian, również cywilizacyjnego postępu. W końcu historia - to historia wojen, rozejmów, pokojów, bitew, kolejnych wojen, zaborów, rozbiorów, masowych eksterminacji itd. Tłumi człowiek agresję i współpracuje z innymi ludźmi tylko dlatego, że mu się to opłaca. W myśl zasady: dzisiaj ja pomogę tobie, jutro ty pomożesz mnie. Najpierw, w pierwotnych strukturach, współpracująca była tylko rodzina (jak u wilków, lwów czy innych mrówek), później już klan, potem plemię aż w końcu naród. Przy czym naród, oprócz wspólnej wiary i mitów, zwanych historią, może mieć wspólne własne terytorium, czyli państwo, a może też zamieszkiwać w państwie wielonarodowym. W tym drugim przypadku narodowe (megaplemienne) więzi bywają najsilniejsze i gotowość walki z obcymi największa. Ludzka agresja od zawsze była wykorzystywana przez przywódców, i zawsze ją podsycano poprzez tworzenie ostrych podziałów społecznych i identyfikacji: my-obcy. Nieważne są kryteria podziału: mogą być religijne, narodowe, majątkowe, rasowe, każde – byle lud był gotów nienawidzić, ginąć i mordować dla PRAWDY. Najczęściej zresztą równocześnie dla SPRAWIEDLIWOŚCI, bo jak się zna prawdę, to się sprawiedliwie morduje żyjących w kłamstwie i grzechu. I te mordercze skłonności, ta gotowość do wojny, do eksterminacji „obcych” była – jak powiedziałem – siłą sprawczą wszelkich przemian, a więc i rozwoju cywilizacyjnego. Jednakże warunki dla rozwoju cywilizacji tworzono wyłącznie w okresach pokoju: kiedy budowano zasady współpracy, kiedy zacierano wojenne podziały na swoich i obcych. Tylko wtedy powstawały parlamenty, rodziła się nowoczesna demokracja, pisano kodeksy prawa jednakowego dla wszystkich poddanych, uznawano prawa innych narodów i państw do życia w pokoju. Do wojny wystarczy tylko agresja, do pokoju – trzeba przede wszystkim rozumu. Napisałem tę felietonową historię cywilizacji, aby dojść do naszych polskich spraw współczesnych. Przecież najgłośniejsi są dzisiaj w Polsce ci, którzy dzielą i konfrontują. Wykorzystują religię, historię a nawet pochodzenie i czynią to wszystko najczęściej z zupełną pogardą dla materialnej prawdy i wiedzy. Cel bowiem jest jeden i jawny: zniszczyć ducha współpracy i wzmocnić demony agresji. O co zresztą łatwo! Coraz więcej lustratorów, sędziów, obrońców wiary i prawdziwych patriotów, różnych cnotliwych, moralnych, nieprzekupnych. Sami się ujawniają i ogłaszają. Orzekają: kto nie z nami, ten przeciw nam, ten jest obcy, bez praw, godności - do eliminacji. I tu pojawia się prawdziwy problem. Państwo bowiem - zamiast te tendencje wyciszać, agresje tonować - wydaje się być z tego zadowolone. Państwo wspiera niektóre z tych działań społecznie destrukcyjnych. Milczenie elit władzy wobec inicjatyw w rodzaju list Wildsteina jest kapitulacją wobec pomówienia aktywistów, że komu się takie donosy nie podobają, ten pewnie chroni esbeków i ruskich agentów. Władza państwowa najzupełniej świadomie społeczne podziały inicjuje. Do tego się bowiem sprowadza demonstracyjne wsparcie – pieniędzmi z państwowej kasy i obecnością na wizji i fonii członków rządu - dla szerzącego osobliwą wersję Ewangelii Tadeusza Rydzyka i jego medialnego imperium. Równie demonstracyjnym lekceważeniem rodaków innego niż katolickie wyznania, bezwyznaniowców i ateistów, był hołd złożony niedawno w imieniu wszystkich Polaków Watykanowi przez Prezydenta RP. Chodzi o władzę. I niechby tak było, bo pożądanie pełni władzy (jak i pieniędzy czy miłości) nie jest niczym osobliwym ani też zdrożnym. Umizgi do wyborców, kłamstwa, obłuda, demagogia – to odwiecznie używane narzędzia polityki, czyli walki o władzę. Po wyborach jednak – i to jest raczej ogólnoświatowy standard postępowania – zaczyna się pragmatyzm. Po to się przecież walczyło o władzę, żeby realizować swoje wizje społeczne, gospodarcze, swoje cele polityczne. I dlatego istotą polityki – jako realizacji celów aktualnie możliwych – jest kompromis. Jest szukanie porozumienia wszędzie, gdzie tylko jest to możliwe, budowanie koalicji, wygaszanie konfliktów. Wygaszanie – a nie eskalacja! Aby realizować choćby ograniczone cele programowe – trzeba szukać sojuszników a nie kreować wrogów. My natomiast obserwujemy strategię zupełnie odwrotną. Moim zdaniem nie dlatego, że – jak twierdzi Lech Wałęsa – część elit politycznych jest niezdolna do kompromisów, ale dlatego, że poza sprawowaniem władzy, innych celów rzeczywistych nie ma, więc zbędne są kompromisy. Przedstawiane publicznie cele programowe oraz głoszona ideologia (np. absurdalny dziś antykomunizm, łatwy i nośny eurosceptycyzm) są tylko wynikiem prostej kalkulacji: połowa elektoratu nic nie czyta, ledwie 10 procent wyborców potrafi samodzielnie myśleć, 80 procent jest sfrustrowanych wynikami wielkiej transformacji, zdecydowana większość uważa, że za ich materialną mizerię odpowiedzialni są biznesmeni-złodzieje, bankierzy, geje, Żydzi, Michnik, Rywin i - rzecz jasna - postkomuniści wraz z Putinem i Łukaszenką. Gdyby wśród dzisiejszych decydentów istniał jakiś rzeczywisty program naprawy RP, jakiś program reform, jakieś wizje rozwoju gospodarczego i społecznego, to cała ta retoryka walki uległaby po wyborach wyciszeniu. Jeśli - opierając się na wypowiedziach czołowych polityków - potencjalni koalicjanci nie różnią się zasadniczo ideologicznie a programowo dzieli ich tylko podatek liniowy, to czemu się nie dogadali, jak Polak z Polakiem? Nie dogadali się i nie dogadają się, bowiem nie było powodu, czyli programu (dobrego czy złego). Jest tylko ambicja i władza. Dlatego dzisiaj wojujący antykomuniści są w sojuszu politycznym z „Samoobroną”, o której jeszcze kilka miesięcy temu mówili, że to „esbecka partia”. Dlatego ważniejsze od jakichkolwiek porozumień było opanowywanie spółek Skarbu Państwa (fundusze), telewizji (propaganda), służb tajnych, sądów i prokuratur, a nawet urzędu Rzecznika Praw Obywatelskich. I to jest dla wykształconych i kształcących się teraz licznie Polaków najniebezpieczniejsze – to wzmacnianie przez propagandę (etycznie niczym nie różniącą się od tej z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych) sił społecznych najbardziej ciemnych, prymitywnych i agresywnych, propagowanie opinii i poglądów dla większości Europejczyków równie egzotycznych, jak poglądy Talibów. A gdy wprowadzimy egzamin z religii katolickiej na maturze, nie pomstujmy i nie dziwmy się, że nie uznają oceny z takiego egzaminu, jako liczącej się, gdy będziemy chcieli studiować w Cambridge, Sorbonie, czy Heidelbergu. Komuniści gloryfikowali propagandowo klasę robotniczą, wmawiając, że oto „przewodnia siła narodu” i tegoż narodu „mądrość zbiorowa”. Teraz podniesiono stawkę – za hegemona politycznego uznaje lumpenproletariat, a za wiodącą ideologię państwową – mieszanką ludowego katolicyzmu z narodowymi mitami. Władzy dzięki tym działaniom przybędzie i utrwali się ta władza na trupach przeciwników. Ale co na tym fundamencie władza zbuduje? Jakie społeczeństwo? Co stworzy nieustanną wojną, dzieleniem społeczeństwa, wzbudzaniem demonów agresji? Dominik Krzycki P.S. |