Dlaczego Polska głosuje tak jak głosuje?
2011-10-10 11:30:33Podobno ta kampania była
wyjątkowo nudna. Podobno panowała w niej socjotechnika, brak konkretów i tak
dalej - znamy seans oskarżeń już na pamięć. Wiemy też, jakie mniej więcej naród
ma sympatie wyborcze. Ale nie do końca, jak się zdaje, wiemy co nimi pokierowało.
Elity polityczne i media mają problem z określeniem, gdzie w dzisiejszej Polsce
przechodzi linia podziału wyborczego i co tym podziałem kieruje. Powtarzana
jest, po raz kolejny, stara śpiewka o wrogim modernizacji PiSie, co to
"twarz żółcią wykrzywiona ma". Komentatorzy zachodzą w głowę,
dlaczego aż tak wielu Polaków chce głosować na Jarosława Kaczyńskiego, tym
bardziej że stare stereotypy nagle kompletnie przestały przystawać do
rzeczywistości. Formuła „starzy, gorzej wykształceni z mniejszych ośrodków”
okazała się błędną, gdy badania pokazały, że największy odsetek poparcia wśród
osób młodych ma właśnie PiS. Bełkotliwie próbowano to jakoś wyjaśnić
stwierdzając, że albo to wina reform Giertycha, co to gwałt szkole mundurkami
zadał albo ewentualnie wrodzona głupota i naiwność wieku młodszego. Trochę
mniej kłopotów miano z określeniem, dlaczego nagle spopularyzował się Palikot -
tu bezbłędnie określono co i jak i nie nastręczało to jakoś większego problemu.
Tradycyjnie mało uwagi poświęcono planktonowi wyborczemu, wśród którego jak
zawsze (upór i poświęcenie godne podziwu) pojawił się Korwin-Mikke ze swoją
nową (którą to już?) partią oraz PJN. Tymczasem i Palikota, i PiS (oraz jego
nadreprezentację wśród młodych), a także i KNP czy PJN łączy jedno i to samo
zjawisko. Jest to sprzeciw wobec obecnego stanu rzeczy. Jest to
antyestablishmentowość, odrzucenie zastanego porządku jako gnuśnego i
szkodliwego oraz niezgoda na średniość i bylejakość. I katalizatorem tych
postaw, pozytywnym lub negatywnym, była katastrofa smoleńska i wszystko, co ze
sobą przyniosła.
Polska wkracza w zupełnie nowy czas. Pierwszy raz do głosu dochodzi pokolenie,
które nie pamięta nawet śladu komunizmu ani chaosu i rozczarowania lat 90-tych.
A jednocześnie jest to ostatnie pokolenie całej Europy które pochodzi z wyżu.
Jest to więc liczna, silna grupa wyborców mogąca realnie zmienić układ sił w
kraju. Badania wykazują, że jego spojrzenie na świat, ocena rzeczywistości jest
zupełnie inna od ich rodziców i starszych 30 czy 40-latków, wychowanych jeszcze
w PRL-u. Odrzucają wszystko to, co z nim związane jako kompletny anachronizm.
Nie odczuwają żadnej nostalgii do tamtego okresu, bo nie mają z niego żadnych
wspomnień. Znają tylko obecną rzeczywistość i wiedzę, jak się ona zmieniała. A
zmieniała się w tempie nie odpowiadającym ich aspiracjom, które są całą gębą
można by rzec, europejskie. Nie mają przy tym kompleksów względem Zachodu - coś, co dla
starszych pokoleń jest, jak się okazuje, trudniejsze do zrozumienia. Dla nich
bowiem Polska Zachód dogania, jest w pozycji ucznia. Dla tych młodych zaś jest
Zachodem. I zawsze nim była - przed i po ich urodzeniu. A wręcz to Zachód może
się wielu rzeczy od niej nauczyć.
I to młode pokolenie 18-24-latków, zablokowane w swoich aspiracjach - dobrej,
satysfakcjonującej pracy, wysokich zarobków, rozsądnych cen, możliwości awansu
społecznego i materialnego, założenia bezpiecznej rodziny buntuje się przeciwko
ich zdaniem błędnej ocenie rzeczywistości. A przede wszystkim przeciwko
skazywaniu ich na emigrację, do której poprzedni rzut młodzieży został zmuszony
w połowie minionej dekady. Wtedy ten ferment po prostu został z Polski
wyrzucony i za granicą jego frustracje znalazły ujście i rozwiązanie. Ci,
którzy zostali, uwierzyli w obietnice Platformy. Tym razem jednak nie jest to
już możliwe, ponieważ Platforma ich zawiodła, odwracając się od haseł
liberalnych i nie spełniając swoich koronnych postulatów, takich jak chociażby
podatek liniowy. Umiejętność rozpoznania
tego faktu pozwoliła zaistnieć dwom partiom. Ruchowi Poparcia Palikota oraz
PiSowi.
Palikot póki skupiał się tylko na lewicowości i antyklerykalizmie nie stanowił
żadnej alternatywy. Potęgą stał się dopiero, gdy w kampanii wykreował się na
tego, który wywraca stół negocjacyjny i mówi "non pasaran!" i tego który
jest przeciwko establishmentowi rozumianego przede wszystkim jako Platforma.
Popularność przyniosła mu wiec książka, w której głównie zajmuje się mieszaniem
z błotem właśnie Platformy - tej samej, która młodym obiecała wszystko, a potem
nie dała nic kpiąc, jak się zdaje, w żywe oczy hasłem o „ciepłej wodzie w
kranie”. Poprzednia działalność jako politycznego showmana pozwoliła mu na
stale wryć się w świadomość wyborców jako ten, który nie liczy się z nikim z
„tej bandy idiotów”, za jaką zwyczajny Polak ma swoich rządzących. Wymachując
gumowymi penisami, przedrzeźniając, małpując, przekraczając każde bariery mówił
często o politykach publicznie i do kamer to, co spora cześć Polaków sama
chciałaby im w oczy rzucić. Przekaz był prosty. „Ja z nimi nie mam nic wspólnego!
To nieodpowiedzialne szkodniki, ja jestem inny”. W tym Palikot ukradł przekaz
KNP Korwin-Mikkego, od którego część wyborców odpłynęła zwłaszcza, że w sferze
gospodarczej Palikot proponuje program w sumie liberalny, a jednocześnie mniej
kontrowersyjny i przez to łatwiejszy do przełknięcia. Tym samym zrobił to, co
od dwudziestu lat nie udało się Korwin-Mikkemu: zbudować trampolinę do Sejmu.
To w połączeniu z skandalicznymi decyzjami PKW odnośnie rejestracji list
spowodowało zbudowanie sondażowej potęgi Ruchu Palikota.
Dokładnie to samo stanowi o zaskakujących perspektywach PiS. Ta partia, będąc w
ogóle w Sejmie ciałem obcym, niechcianym i odrzucanym, po 4 latach bycia w
opozycji uzyskała legitymizację i autentyczność niezbędną, by za antyestablishment
uchodzić - zatarciu uległy dwa lata sprawowania przez tę partię rządów. Byłoby
to jednak dużo za mało by wyborców przyciągnąć. Jak widać, przekaz PiS został
zmieniony, stonowany, co osiągnięto wprowadzając większe zgranie i wewnętrzną kontrolę
na długo przed wyborami. Jednocześnie odświeżono wizerunek partii, wprowadzając
do sztabów i na listy młodych, nowych działaczy często zupełnie spoza
środowiska PiS. To jednak byłoby również za mało. Pytanie bowiem: skąd się oni
tam wzięli? Ludzie z Instytutu Sobieskiego czy Fundacji Republikańskiej maja
poglądy raczej odmienne od tego, co się przyjęło uznawać za kamień węgielny
wartości PiS, zwłaszcza w gospodarce. „Wyborcza” w swoim stylu zadała nawet
zdezorientowane pytanie „Gospodarka liberalna czy maryjna?”. Szybko o tej
sprawie zapomniano. I tu leży błąd.
Po katastrofie smoleńskiej powstało wiele oddolnych ruchów, inicjatyw i
zdolności propaństwowej. Ta propaństwowość przejawiała się w różny sposób w
rożnych środowiskach. Jedni chcieli coś zrobić dla kraju, inni pragnęli zacząć
udzielać się obywatelsko, inni zaczęli interesować się sprawami publicznymi.
Jeszcze inni, nie wiedząc co innego mogą zrobić, przychodzili pod krzyż przed
Pałacem Prezydenckim, który niepotrzebnie stal się obiektem przepychanek
przestraszonej tym Platformy i podnieconym tym faktem PiSem. Niemniej jednak to
poczucie "zróbmy coś!" w Polakach zostało mimo kolejnych skandali
okołosmoleńskich. Platforma określiła je jako po prostu "pisowskie" i
odrzuciła. Zbyt też się opóźniła w wyciągnięciu po katastrofie konsekwencji
wobec swoich ministrów. Tym samym utraciła możliwość uszczknięcia z tego ruchu
swoim rywalom, bo stała się raczej jego pośrednim celem jako reprezentant
gnuśnego, zepsutego systemu. Pytanie więc brzmiało, kto zagospodaruje
posmoleński pozytywizm?
Kaczyński i jego partia od momentu katastrofy smoleńskiej byli praktycznie
jedynym środowiskiem (oprócz PJN), które próbowało wykorzystać ten przypływ
patriotycznych, propaństwowych uczuć, jakie wtedy wybuchły w Polakach. PJN szybko stracił tutaj twarz na wskutek działań Kluzik-Rostkowskiej, która
mylnie założyła, że należy krytykować PiS i Kaczyńskiego, gdy tymczasem to
właśnie taka krytyka była pojmowana jako zbędne, prowadzące donikąd
mącicielstwo. Jaki był bowiem PiS, każdy wiedział. Chodziło o to, by PJN taki
nie był, a jednocześnie też nie taki, jak reszta partii. A cechą wspólna reszty
partii był zgodny antykaczyzm. To właśnie uniemożliwiło PJN stanie się
kontrolerem posmoleńskiego pozytywizmu. Późniejsza rejterada
Kluzik-Rostkowskiej nie pomogła, partia nie była w stanie odzyskać potencjału,
straciła wiarygodność. To miejsce zajął właśnie PiS i to wbrew samym młodym
zainteresowanym. Po prostu z braku innych opcji wybrali tą, dokonując
kalkulacji. Czy lepiej wspierać partie małe ryzykując, czy duże i liczyć na ich
zmianę? Typowy młodzieńczy optymizm i wiara w własne możliwości zmieniania
świata spowodowały, że po momencie wahania część z nich poparła PiS, angażując
się w jej działanie. Ci, dla których taki kompromis był nie do zaakceptowania
albo zrezygnowali z uczestnictwa w wyborach, albo odpłynęli do Palikota.
Platforma więc mogła liczyć już tylko na wyborców antypisowskich. PiS zaś po
raz pierwszy od lat miał się od czego odbić i powiększyć elektorat, ponieważ
stała za nim mglista szansa naprawy państwa. Palikot zaś, sam będący jednym z
czołowych antykaczystów (w końcu na tym się wypromował) nie mógł liczyć na
skupienie tego oddolnego ruchu. Co najwyżej mógł zagospodarować
"ścinki" które brzydziły się Kaczyńskim, ale jednocześnie pragnęły
wyraźnej zmiany.
Tylko PiS w sumie potrafił więc w choćby minimalny sposób skupić i wykorzystać
ten naturalny patriotyczny odruch, podczas gdy PO swoją polityką i sposobem
traktowania wszystkiego, co związanego z Smoleńskiem jako kłopot i „pisizm” po
prostu się skompromitowało. Nawet gdyby Tusk chciał popłynąć na smoleńskiej
fali, nie udałoby mu się to ze względu na poprzedzające katastrofę zaniedbania
i atmosferę polityczną. SLD i PSL się w tej kwestii nie liczą i nawet nie
próbowały podjąć podobnych prób, zresztą trudno sobie wyobrazić, by wydawały
się one wiarygodne. Ta rola PiS jako soczewki propaństwowego pozytywizmu
zintensyfikowała się w czasie tych wyborów. Praktycznie codziennie Kaczyński
był na jakiejś konferencji naukowej oprócz standardowego odwiedzania "zwykłych
ludzi" i tym podobnych ustawek, ale nawet wtedy mówił praktycznie tylko o
sprawach gospodarczych, na każdym kroku informując mały, średni i wielki biznes,
jak będą wyglądać jego rządy i do każdej z tych grup umiejętnie puszczając oko.
Konferencje przemysłowców, pracodawców, naukowców i bardzo udane wystąpienie w
Krynicy, gdzie strona rządowa została po prostu zignorowana jako kompletnie
niepoważna (zresztą jak potem dowiódł minister Rostowski w Parlamencie
Europejskim bełkocząc o wojnie, całkiem słusznie), Kaczyński ukradł cały
spotlight i chociaż jego propozycje przyjęto letnio, bo chciano więcej, to jest
to zasadnicza różnica w porównaniu z pogardliwymi uśmieszkami, jakimi
skwitowano wystąpienia polityków Platformy. Duża zasługa w tym właśnie osób z
Instytutu Batorego i Fundacji Republikańskiej, którzy liczą na zmianę PiS od
wewnątrz i budowę ruchu propaństwowego, organicznego, republikańskiego właśnie
w oparciu o struktury tejże partii.
W tym wszystkim Platforma Obywatelska jest całkowicie zagubiona. Idzie do
przodu siłą przyzwyczajeń wyborców, ale im dłużej trwa kampania, tym słabsza
jest jej pozycja. Polski zwyczaj interesowania się bliżej polityką tylko w
momencie kampanii spowodował, że PO mylnie utwierdzało się w przekonaniu o
swojej nienaruszalnej pozycji. Ponownie, jak w kampanii prezydenckiej, PO jest
całkowicie bezradne bez tupania nogami i "rally around the banner", Bez
określonego wroga kiepsko im idzie. Rzucanie się Rejtanem pod nogi, różnego
rodzaju gandalfowe trzaskanie laseczka "you cannot pass" wyglądają
żenująco w obliczu wymoderowanego PiS. Gdyby nie podłożenie się niefortunną
wypowiedzią o Angeli Merkel w książce Kaczyńskiego, Platforma nie miałaby
kompletnie czego się uchwycić. Rzuciła się na to jedno zdanie jak na zbawienie,
nie odnajdując znajomego antypisowskiego materiału w ostatnich dniach kampanii.
Zauważalny jest brak jakiegoś komitetu poparcia mędrców dla PO. Jest to
wynikiem tragedii, jaką było zaangażowanie Bartoszewskiego, Kutza i Wajdy w
ostatnich wyborach. Wtedy, gdy palono jeszcze znicze pod Pałacem Prezydenckim,
Bartoszewski wrzeszczał ku widocznemu przerażeniu Tuska o kocie Kaczyńskiego,
jakby był nadal rok 2007 i największa tragedia powojennej Polski nie miała
miejsca. To wtedy najprawdopodobniej premier uświadomił sobie skalę oderwania
od rzeczywistości ludzi, którymi się otoczył i którzy go poparli. Zorientował
się tez, ze PRL-owscy staruszkowie, bez względu na ich zasługi i intencje,
kompletnie nie nadają się do mobilizacji młodego, kontestacyjnego elektoratu
łaknącego awansu. Dlatego też postanowił odrzucić drogę samozniszczenia,
powtórki z losu Unii Wolności, która będąc partia „wiedzących lepiej elit”
wyalienowała się kompletnie i została zmieciona z sceny politycznej. Tusk
wyszedł do ludzi, co zawsze było jego atutem, stąd pomysł podroży „tuskobusem”
po kraju. To miał być „sukces instant”. Zaprzyjaźnieni dziennikarze mieli
zagwarantować udany przekaz, a przynajmniej tak mu się wydawało. Premier non stop
był zaskakiwany reakcjami wyborców, którzy wyjątkowo często reagowali agresją,
pretensjami i szczerym płaczem. Premier pierwszy raz od 4 lat wyjechał poza
Warszawę czy Gdańsk i z bliska przyjrzał się prawdziwej Polsce. Polsce biednej,
zamkniętej i niespełnionej, duszącej się w sobie i kipiącej gniewem
niespełnionych ambicji. Ale jednocześnie coraz bardziej oklapniętej,
zrezygnowanej. Zmęczonej ciągłym czekaniem na lepsze jutro.
Dwadzieścia dwa lata czekania to za długo.
I to właśnie to jest linia podziału wyborczego. Pozostałe kwestie to tylko katalizatory. Jak zaś to wpłynęło na wynik wyborów, okazało się wczoraj. Osobiście uważam, że nie było na co czekać i czym się podniecać. Nie wyobrażam sobie, by cokolwiek te wybory mogły zmienić. Żaden wariat nie będzie sie pchał do władzy za wszelką cenę w takiej sytuacji finansów państwa.
Jerzy Zarzycki